opis


piątek, 15 listopada 2013

Bez-graniczna kpina

Z serii lubelskie wernisaże. Nie doczekałam dziś dyskusji i końca konferencji lokalnego oddziału SHS o architekturze Lublina, aby doświadczyć kolosalnego szyderstwa z tzw. miłośników sztuki. Otóż Galeria Biała otwierając wystawę swego sztandarowego przyjaciela-artysty Leona Tarasewicza, na którą zbiegło się się chyba pół miasta - takich tłumów w kontekście współczesnej plastyki nie widziałam tu nigdy - zaserwowała tymże przybyłym dowcip doprawdy znaczący. Nie bardzo wiem przy tym kto bardziej się dowcipowi przysłużył, artysta czy też kuratorzy, niemniej jednak to, co obejrzeliśmy dziś pod pięknym a chwytliwym hasłem "przekraczania granic malarstwa", mogę bez większych krygacji nazwać wprost przekraczaniem granic artystycznej przyzwoitości. Nie należę przy tym bynajmniej do zwolenników martwych natur (chyba, że są to martwe zające) czy grzecznych widoczków, ani też uładzonych banalnych instalacji "w modzie". Nie znoszę jednak i kopię bez względu na konwenanse, jeśli robi się mnie jako widza w przysłowiowego balona.
Dlatego nie poświęcę tej wystawie zatytułowanej Granice malarstwa – granice galerii więcej niż to konieczne dla eksplikacji mojego tragicznego zawodu. Pod nazwiskiem artysty znanego ze świetnych malarskich (sic!) gestów serwuje się bowiem gawiedzi podłogę wyklejoną jaskrawo kolorową plastikową powłoką, w innym pomieszczeniu w kontraście do tego dość rustykalną murawę wiejskiego podwórka (tu akurat jako jedyny ujął mnie świeży zapach ziemi korespondujący z kolacyjnym winem czerwonym o aromacie drewna), poza tym salę "lampionową" (akcja znicz) z towarzyszeniem pokojowych luster, kilka neonów oraz projekcję filmu z przedstawienia teatralnego w plenerze w otoczeniu użytych do scenografii metalowych rusztowań.
Nihil novi. Granice malarstwa przekroczone zostały już po wielokroć - i to znacznie sensowniej. Tym razem przekraczanie dotyczy granic cierpliwości. I nie pragnę tu wcale, jak choćby spotkane studentki, fizycznej pracy artysty, ale - przede wszystkim - umysłowej. Jeszcze żeby układało się to wszystko w jakąkolwiek spójną wizję, strukturę czy kolorystykę - to byłoby coś, może jakaś nowa Tarasewiczowa Farbenlehre korespondująca z medytatywnością jego wcześniejszych prac -, ale nie, nic z tego, próżna nadzieja. A wszystko co gorsza w oprawie godnej gwiazdy, gruba kasa (albo jej wrażenie, jak na Lublin), wielkomiejski niemal bufet z prawdziwie szklanymi kieliszkami i - zgrabny skądinąd - retrospektywny katalog, towarzyszące temu przedsięwzięciu. Jedno, co śmiało rzec można o nowej Białej w nowym Centrum Kultury to to, że "Wars wita was" albo (cieszyć się czy płakać z ambicji?), nic już nie będzie takie jak było.

[obrazek nastąpi]

wtorek, 29 października 2013

O duchowości w Lublinie

Niniejszym przyznaję się publicznie - jestem zagorzałą i nieprzejednaną (!) fanką wykładów dra Marcina Pastwy z KUL. Pierwszy był Cy Twombly chyba ze dwa, a może i trzy lata temu, w cyklu współtworzonym (do tej pory) m.in. przez kulowski IHS i lubelską Zachętę. Miałam wtedy Zachętę po drodze z pracy i po pracy, a poza tym, w perspektywie spędzenia paru lat więcej niż planowałam na wschodzie, chciałam na własnej skórze i neutralnym gruncie doświadczyć co mnie minęło w efekcie niestudiowania historii sztuki na KUL. Więc poszłam. I się zachwyciłam - bo akurat świeżo miałam okazję odwiedzić tę samą co prelegent wystawę Twombly'ego w wiedeńskim MUMOKu - chociaż zachwyt mój długo pozostawał w ukryciu. Ale w ostatnim czasie dr Pastwa uaktywnił się szczególnie, serwując lubelskiej szerokiej publiczności dwa wystąpienia niemalże na raz. Najpierw w Labiryncie własną interpretację Beltingowskiej antropologii obrazu przeciekawie wymieszaną z refleksjami nt. filmu G. Tornatore The best offer / pl. Koneser, a potem  popularyzatorski "wykład dla wtajemniczonych" w Zachęcie o Franzu Marcu właśnie. Będąc akurat na miejscu, nie mogłam tego przepuścić. O Beltingu nie będę zabierać głosu, bo byłoby tego trochę za dużo i może za marudnie, a wobec prywatnych miłości należy bezwzględnie zachować publiczną lojalność. Mimo lekkiego spadku formy, odnotowuję tylko po raz kolejny fakt absolutnej zgodności tematów i zainteresowań referenta z moimi. Za to Marc był wręcz jak dla mnie osobiście skrojony i jakże cieszyło me uszy, gdy z tego - jak się wydaje (i czemu?) - źródła pozytywistycznej nauki o sztuce, wychodzi facet, który nie boi się, choćby hasłowo, ale dobitnie, mówić o rzeczach niemierzalnych empirycznie, o inspiracjach niewygodnych dla tradycyjnego pojęcia duchowości w wydaniu katolickim, wymienia lekką ręką Novalisa i jego alchemię, a kontekst teozofii Bławatskiej i innych traktuje jak oczywistą oczywistość. A na dodatek (choć nieco przypadkowo, bo myślę, że tych obrazków więcej tam było w zanadrzu), podsumowuje wszystko Beuysowskim martwym zającem.



W nawiązaniu do wykładu: jakże żywy błękitny koń w perspektywie zadniej,
dla historyków sztuki: C. D. Friedrichowskiej

Jeszcze życie ma sens, a polska historia sztuki nie zginęła, póki takie rzeczy możliwe są na końcu świata. Houk.

niedziela, 13 października 2013

Błękito-czerwienie

Nieco zmodyfikowane pojęcie przejmuję od Mirosławy Rocheckiej, której publikacja Tajemnice światła i koloru. Abstrakcja i sacrum wpadła mi właśnie do rąk (o dobrych parę lat za późno..). U niej brzmi ono "niebiesko-czerwienie", bardziej technicznie, a wobec symbolicznej roli koloru, który deklaruje artystka i autorka - za płytko.
Książka, a także praktyka artystyczna, jaka się z niej wyłania, jest dla mnie osobiście świetnym dowodem na kontynuację - i we współczesnym świecie - myśli malarzy-ezoteryków sprzed stu lat. Po raz pierwszy trafiłam tym samym na kogoś, kto w tak bezpośredni i śmiały sposób serwuje dziś publiczności manifest rodem z Kandynskiego O duchowości w sztuce, z elementami Farbenlehre Goethego i myśli teoretyków ikony. To konkretna i wcale przeze mnie nie nadinterpretowana wizualizacja transcendencji. Czy wszystkie obrazy Rocheckiej mają jednakową moc oddziaływania i jednakowo "artystycznie" dobrze radzą sobie z tematem - to inna sprawa. Ważne, że cel jest jasny, a eksperyment konsekwentny - i jego efekty często przemawiają.


Szukam Twojego Oblicza, 1996, fot. z publikacji z wszelkimi konsekwencjami wielokrotnej reprodukcji i subiektywną manipulacją cyfrową. Chętnie obejrzałabym coś na żywo.


W warstwie formalnej obrazów muszę wskazać - oprócz oczywistych nawiązań m.in. do Yves Kleina i Marka Rothki, co potwierdza również artystka - moje własne skojarzenia wizualne: to Mikołaj Konstatny Ciurlionis oraz - paradoksalnie - Hermann Nitsch. Ten ostatni bardziej jako postulat, więcej ekspresjonistycznej pasji na pewno zwiększyłoby siłę tych obrazów, stojąc zarazem w zgodzie z deklarowaną przez autorkę kontrastowością. Z publikowanych obrazów* można bowiem wyciągnąć wniosek statycznej nierównowagi. Uwznioślająca medytatywność błękitu zalewa całą przestrzeń jak powódź. Przygniata dynamiczne, pulsujące życie, jakby zawczasu zagłuszając, nie dopuszczając do głosu rozdzierającej tragedii czerwieni.
Alles in Allem, jest nadzieja, że dzięki takiej (bezsprzecznie chrześcijańskiej) twórczości, dobra sztuka współczesna, a niekoniecznie kościelna, znajdzie kiedyś i w Polsce, jak od dawna choćby w Austrii i Niemczech, drogę do kościołów i uznanie w oczach księży, a co za tym idzie dużo szersze grono widzów.

* oprócz książki także na stronie artystki

poniedziałek, 7 października 2013

Retro: Calatrava albo szybowanie

W nawiązaniu, skoro już sobie przypomniałam, kilka słów i obrazów z retrospektywy Santiago Calatravy w St. Petersburgu. Zdziwienie moje nie miało granic, gdy przebiegnąwszy przez Ermitaż przyciężkim truchtem muła pociągowego – wraz z zakładową wycieczką urzędników miejskich (tfu tfu, nigdy więcej) – wpadliśmy przy samym wyjściu w obłoczek szybujący prosto do nieba. Na całe szczęście rozpęd masy poczynił był w obłoczku pewne szkody, tak że biurokracja ubezpieczeniowa postawiła mu na czas jakiś skuteczną zaporę, a za to nieliczni zainteresowani, a niewinni, mogli wreszcie swobodnie podoznawać wzniosłości sztuki i posnuć się do woli po wystawie.
Ach, zachwyt doskonały ogarnia mnie na samą myśl o tym. Jakże życzyłabym sobie takich rozkoszy w Polsce, lub chociażby nieco bliżej w Europie (poprzednia i ponoć nie tak udana retrospektywa Calatravy miała miejsce w MoMA, a czy było coś później – nie wiem). Jedyny poważny brak, jaki mi doskwiera w odniesieniu, to niemożność nabycia katalogu (a raczej dotarcia do miejsca jego sprzedawania). Wobec kategorycznego zakazu fotografowania moje refleksje opierać się muszą na nader ułomnej pamięci własnej i materiałach sieciowych.*




The Quest for Movement, jak głosił podtytuł wystawy, kojarzyć się może niewłaściwie. Mnie przynajmniej źle się kojarzy, mechanistycznie, z tą wspomnianą już u góry rozpędzoną masą, czyniącą najczęściej szkody, z których albo nic pozytywnego, albo przypadkiem tylko coś wynika.
Ruch Calatravy to wzlot, to lekkość i kruchość pyłku, to doskonałość formalna i autentyczność płatka śniegu, to rytm natury układający się w ornament, to nieuchwytna energia życia, jego podstawowy składnik i elementarna zasada urządzenia wszechświata... 




Calatrava - nowe wcielenie Constantina Brancusi

Ekspresjonistyczni architekci byliby z niego dumni. 

 

Erich Mendelsohn

Jak stwierdzam, „u mnie“ w Innsbrucku semestr zimowy planowany jest pod znakiem architektury XX i nawet XXI wieku. A mnie tam nie ma. Za to w ramach drobnego pocieszenia zaserwowałam sobie przejazdem w Berlinie szybki przelot przez niedawno otwartą wystawę w Kulturforum: Drei Kontinente – sieben Länder. Werke von Erich Mendelsohn aus der Architektursammlung der Kunstbibliothek.
O Mendelsohnie, klasyku, pisać by można wiele, w kontekście zarówno tego tzw. (za Wolfgangiem Pehntem m.in.), architektonicznego ekspresjonizmu, jak i konkretnych realizacji, chociażby tych na ziemiach polskich. Post jest jednak wystawowy, więc w centrum stać będzie (odpowiednio nudna) relacja z konkretnej prezentacji. Wystawy architektów w ogóle są specyficzne, o ile nie uprawiają oni innych, bardziej kameralnych dziedzin sztuk plastycznych, choćby rzeźby (ach, przypomina mi się właśnie przepiękna wystawa Santiago Calatravy, którą widziałam – zupełnym przypadkiem – ub. lipca w Ermitażu*). Pokazuje się bowiem głównie ich bardziej lub mniej poetyckie (albo techniczne), wyraźne i dosłowne lub nie szkice, czasem modele budowli, czasem ich zdjęcia. 


Fabryka Krasnoje Snamja/Czerwona Flaga, Leningrad :), fot. z bloga artdone.wordpress.com

Mendelsohn szkicował swoiście, początkowo na maleńkich karteczkach, z dużym rozmachem, dynamiczne formy bliższe fantazyjnym formom lub żywym organizmom (jak u Hermanna Finsterlina) niż tworom inżynierii. Trudno wyobrazić je sobie przełożone na budynki. Kunstbibliothek posiada, jak się okazuje, pokaźny zbiór szkiców, a także listów architekta, który akurat jest opracowywany. Stąd i ta prezentacja, w oparciu również o zbiory amerykańskie, bo jej bohater po wyjeździe z Berlina w 1933 oraz krótkich pobytach w Palestynie i Anglii, trafił ostatecznie, jak wielu jego kolegów po fachu, w tym byłych współpracowników (chociażby Gropius i Mies van der Rohe), do Stanów Zjednoczonych. Oglądamy zatem przekrój projektów Mendelsohna podzielonych chronologicznie wg miejsc jego podróży i zamieszkania - począwszy od Niemiec, przez Oslo, Palestynę i ZSRR, Anglię, po Amerykę. Szkicom towarzyszą archiwalne zdjęcia zrealizowanych budynków i/albo modele, dzięki czemu można w ogóle wyobrazić sobie zamierzony efekt końcowy. Najbardziej znane i obecne w historii sztuki są oczywiście wczesne prace Mendelsohna, prezentowane w pojedynczych albo dwóch-trzech szkicach: obok słynnej wieży Einsteina w Poczdamie, także m. in. berliński kompleks mieszkalny Woga z kinem Universum, dziś Schaubühne, biurowce (Columbus) i domy handlowe: Schocken w Chemnitz, Stuttgarcie i Norymberdze, oraz Petersdorf we Wrocławiu, fabryki (Lückenwalde) i wille, wraz z własną willą architekta am Rupenhorn, gdzie dane mu było mieszkać przed emigracją zaledwie trzy lata. Te rodzaje budynków, a także wypracowane w nich rozwiązania, pozostają typowe dla całej twórczości architekta, uzupełniają je później szpitale (Haifa, San Francisco), bank (Jerozolima) i uniwersytet (Berkeley, gdzie wykładał), zaś wyłącznie w okresie amerykańskim – bardzo swobodne w planowaniu synagogi wraz z budynkami spotkań gminy (St. Louis, Dallas, Cleveland) oraz czerpiąca z ich motywów symbolicznych propozycja pomnika w NY dla zamordowanych Żydów Europy.


Willa Chaima Weizmanna, Rehovoth, 1934, fot. j.w.

Cała wystawa, powiedziałabym, nadaje się bardziej dla fascynata czy specjalisty, niż dla tzw. zwykłego widza. Jest mała i bynajmniej nie spektakularna, a bez wstępnego rozeznania w temacie trudno wynieść z niej coś specjalnego. W zasadzie tylko dokumentalny film z udziałem żony Mendelsohna, Louise, wyświetlany przy wejściu i wyjściu zarazem, daje pewne punkty zaczepienia i ciekawe informacje zarazem. Wiolonczelistka z zawodu, Louise, podkreśla nie tylko rolę muzyki dla twórczości męża (wątek szalenie ważny dla abstrakcji i zbieżny z niedawno komentowanym Rothko), ale i form natury (tu znowu Obrist i jego inspiracja Kunstformen der Natur Ernsta Haeckla), które potrafił on w niewymuszony sposób przełożyć na proporcje budynków. Szkicował ponoć nawet w filharmonii podczas koncertów, a jego tzw. szkice muzyczne (kilka na wystawie) stylistyką bardzo bliskie są projektom konkretnym. Ponadto trzymał na biurku (jak później surrealiści i abstrakcjoniści, choćby Hans Arp i Henry Moore) kości, muszle i insekty, a jego kręte klatki schodowe przypominały spirale skamieniałych amonitów... Natura znajdowała wg niego zawsze formę optymalną, funkcjonalną i piękną, a organiczna jedność kosmosu, którą wyznawał, odbijała się w kabalistycznych związkach między ruchami odległych planet (niemalże musica mundana) a życiem na Ziemi.
Rytm tego życia, które teozoficzni artyści ukazywać zwykli w abstrakcji, oddaje zarówno fizycznie odczuwana klasyczna muzyka, jak i podziały fasad czy wnętrz budowli Mendelsohna, wyraźne, powtarzające się geometryczne formy, bryły, ciągi okien, loggie, ryzality. I choć w okresie późniejszym do jego projektów coraz częściej wchodzi zewnętrzna symbolika (kopuły, gwiazdy Dawida czy tablice Mojżeszowe), to nie tylko efekt ostateczny, ale i warianty ich rozwiązań formalnych, świadczą również o szczególnej wadze, jaką miała dla architekta – obok wykorzystania praktycznego – świadoma reżyseria światła jako nośnika wartości.
Na koniec, mimo wszystko, muszę jednak nieco pomarudzić, bo niedosyt, mój wierny przyjaciel, pozostaje. Przede wszystkim przytłacza monotonia wystawy. Powódź płaskiego papieru na ścianach rozbija na szczęście kilka przestrzennych modeli zwłaszcza późniejszych budynków. Nie wyobrażam sobie jednak mozolnego odcyfrowywania treści prezentowanych jeden obok drugiego kilkunastu listów do żony (nie mam pojęcia nawet czy i które z nich mogą być w jakiś sposób ważne). Chociaż architekt projektował też wyposażenie willi, w tym swojej, nie ma żadnego śladu po tych sprzętach. Jedyne, co można zobaczyć, to kilka archiwalnych zdjęć wnętrz domu Mendelsohnów, ozdobionego (ponoć) dziełami Amédée Ozenfanta, Ewalda Mataré i Maxa Pechsteina. Jasne, że specyfika zbiorów Kunstbibliothek ogranicza charakter wystawy, można by jednak innymi środkami, na przykład bardziej rozbudowaną narracją, urozmaicić nieco obraz życia i twórczości tego bezsprzecznie ciekawego architekta.


niedziela, 6 października 2013

Apokalipsa butów

Z cyklu lubelskie wernisaże, czwartek, 3.10. Zgodnie z diagnozą pewnej debiutującej wrocławskiej pisarki, której autobiograficzne postaci nie bywają już na wernisażach, odkąd zauważyły, że nie wynoszą z nich nic poza kieliszkami do wina, ja również przełamuję się do takich wizyt nader rzadko. Tym razem (głównie ze względów towarzyskich) była to ACK Chatka Żaka i oryginał jakich mało, Andrzej Dudek-Dürer, ponoć siódma (albo dziewiąta?) inkarnacja Dürera Albrechta. Fotograf i twórca filmów oraz buddysta i wegetarianin, który jednakże nie zrobił był na mnie szczególnie dobrego wrażenia, ani osobą, ani twórczością wystawianą. Po pierwsze nie znoszę infantylizmu ani narzucającej się dosłowności w sztuce, podobnie, a może nawet bardziej, nie znoszę też łopatologii w mówieniu o niej. Niezmierne boleści sprawia mi przy tym powtarzanie co dwa zdania w rozmowie z artystą i przez samego zainteresowanego zachwytów nad jego działalnością, osobowością tudzież ich obu metafizycznym i transcedentalnym, jak studnia bez dna głębokim wymiarem. W zasadzie wiele więcej nie zamierzam na ten temat pisać i wcale nie dlatego, że limit nadinterpretacji kilkakrotnie wyczerpała wspomniana rozmowa, ale po prostu z powodu nie zauważenia w oglądanych pracach interesujących mnie form ani treści.
Jedyne, co przyciągnęło moją uwagę, to wczesne przykłady z lat 70-tych (jak Autoukrzyżowanie z katalogu) albo ostatnie, jak kalejdoskopowy film Constantly changing i pochodzące z niego kadry, multiplikujące się motywy, ornamentalne prace podobne z jednej strony do zabaw Zofii Kulik, z drugiej do cyfrowych grafik Gilberta i George’a (por. koncept żywej rzeźby). 


Constantly changing III ver. II, fotografia, 2006, fot. z katalogu

Muzyka – artysta jest też kompozytorem, a nawet zbudował sitar – chwalona przez niektórych, w filmie ciekawa i pasująca, w innym kawałku wybranym przez Dudka – mętna i jednostajna. Może kawałek wybrano pechowo. Może też w innych okolicznościach przyrody inaczej odebrałabym to wszystko, tym razem zniechęciło mnie to jednak skutecznie do zgłębiania tematu (nawet projektów metafizyczno-telepatycznych Dudka). Nie będę się pastwić, bo nie ma to większego sensu. Jedno jest pewne, zgodnie z sugestią prowadzących dyskusję, spotkanie z tym artystą pozostanie zapewne w mojej pamięci. Niestety jako przykład natrętnych egzaltacji towarzyszących produkcjom mniej niż przeciętnym. 


sobota, 5 października 2013

Kompletne bzdury

Miałam najpierw nie pisać tego w ogóle, a potem dołączyć jako postscriptum do poprzedniego Zachętowego postu. Ale ze względu na lojalność wobec własnych fascynacji stanęło na tym, że nie tylko trzeba napisać, ale nawet poświęcić temu miejsce osobne (znaczący post nr 13). W ramach zawodu wystawą programowo "religijną" zboczyłam na absolutnie nie oetykietowany pokaz Nagrody Fundacji Deutsche Bank 2013 - Spojrzenia. Z prezentowannych tam młodych polskich twórców dla mnie osobiście ciekawy był tylko Piotr Bosacki (od razu przyznaję, że reszcie tendencyjnie poświęciłam zaledwie rzut oka). A i tak – jako wielbicielka jego dokonań od jego wizyty w Lublinie w kwietniu ub. roku* – odnotować muszę z żalem spadek formy. Otóż w ostatnim filmie, Rzeczy ostateczne, wbrew swej udatnej dotychczasowej konwencji demonicznego błazna, artysta zdecydowanie zbyt się zapętla, przez co fizyczno-filozoficzny początek opowieści staje się nieznośny. Maniera manierą (czy jak to inaczej nazwać, bo pojęcia „styl” wolę nie używać w ogóle), najgorsze, że nic już z tego nie wynika. Jakkolwiek wcześniejsze jego filmy były dowcipne i odkrywcze, to tym razem – a obejrzałam dwukrotnie i baaardzo przykro mi to stwierdzać – jest to już w dużej mierze niejasny bełkot, któremu nie pomaga także nader zredukowana i mało urozmaicona wizualność. Część druga filmu, gdzie – jak to u Bosackiego – z mechaniki przechodzimy do mistyki, wybitnie trudna jest chyba do zrozumienia bez znajomości chociażby wcześniejszej Szechiny. I choć tu odczuć się daje jeszcze ten absolutnie wspaniały w swojej swobodności klimat tajemnicy zaświatów, to wiele myśli autora się powtarza i w efekcie nie dość, że całość się nie klei i trudno przez nią przebrnąć, to jeszcze nie dowiadujemy się z niej nic, czego nie byłoby w poprzednich filmach.
Jednym słowem: Biada! A cytując znanego pisarza (typografia moja): Rozpacz z Powodu Utraty Furmanki.

W ramach ilustracji nieco krzywy kadr z filmu Kompletne bzdury przywłaszczony z gazetki Zachęty

In God we trust

Warszawa, Zachęta. Wystawa In God we trust ma w założeniu ukazać bogactwo i różnorodność krajobrazu wyznaniowego Stanów Zjednoczonych. Jest jednak tak niespójna, natrętna, irytująca i płytka, jak nasz obraz praktyk religijnych czy też okołoreligijnych za Oceanem. Pozwoliłam sobie przejść bez zbędnych wstępów od razu do rzeczy, bo - mimo opisów kuratorskich i materiałów prasowych - podstawowe pytanie, jakie po wizycie w Zachęcie mi nie tyle zostało, co się pojawiło, to: po co właściwie ta wystawa powstała?
Otóż równie prawdopodobne są dla mnie dwie odpowiedzi, raczej sobie przeciwstawne. Albo cel jej był badawczy (dla kuratorów), albo prezentacyjno-edukacyjny (dla widzów). Z punktu widzenia czytelnika komentarzy - raczej to drugie, z punktu widzenia "zwiedzacza" - raczej pierwsze. W żadnej z tych opcji nie byłoby nic złego, gdyby były raz i jasno określone oraz konsekwentnie zrealizowane (nie "siły na zamiary", ale "zamiar podług sił"). A tu odzywa się częsta choroba współczesnego kuratorstwa (bynajmniej nie tylko rodzimego), które chce upiec trzy i więcej pieczeni na jednym ogniu, nie ogarniając przy tym do końca działania piekarnika. W efekcie, jak i tym razem, odnosi się wrażenie, że miało być i poznawczo, i atrakcyjnie, intelektualnie i rozrywkowo, wyszło jednak krzykliwie, lecz przypadkowo, płasko i nudno, a siły i zamiar spotkały się znienacka pośrodku, co chcąc, nie chcąc spowodować musiało chaos.
Nie neguję przy tym bynajmniej idei wystawy - gdyby nie wydawała mi się ciekawa, po prostu bym na nią nie poszła. A jednak - jak to bywa nazbyt często - znowu musiałam się zawieść. I nie chodzi mi wcale o oczekiwanie gotowych rozwiązań i równo skrojonej propozycji do natychmiastowej konsumpcji. Nie mam generalnie problemu z projektami "in progress" i z założenia badawczymi, eksperymentalnymi. Zrozummy jednak dobrze eksperyment, a zwłaszcza wysilmy się nieco by dobrze wybrać moment i sposób jego prezentacji.

Fot. Zen

Dość wszakże teoretyzowania. Jest tak jak jest, pora zatem na przegląd faktów. Te - w formie zwłaszcza instalacji, wideo i fotografii - przedstawiają dominację w "religijnym pejzażu" Ameryki wysoce dziwnych z punktu widzenia Europejczyka, sekciarskich i hochsztaplerskich zjawisk łączących najczęściej quasireligijność z manipulacją i massmediami, polityką i gospodarką, popkulturą i rozrywką, w końcu biernością i jakimś sado-masochizmem, który - jakkolwiek wygląda to dziwnie - daje wyznawcom wszystkich tych "nurtów" (strach użyć konkretniejszego pojęcia) wg nich samych prawo do nie cierpiącej dyskusji krytyki i dyktowania zasad postępowania innym. O tych zjawiskach wiemy jednak i bez warszawskiej wystawy i należą one raczej do innego porządku opisu świata - antropologii, socjologii, w końcu publicystyki. Moje pierwsze wrażenie w Zachęcie było takie: mierny artystycznie wybór dokumentacji skrajnych i groteskowych zjawisk o tyle nieprzypadkowy, o ile mający ośmieszyć ludzi biorących udział w tych praktykach, raczej typowy "lewacki" cynizm pod przykrywką tzw. sztuki zaangażowanej. Zarazem - w nawiązaniu do niedawnej dyskusji na łamach prasy - kolejna próba prowokacji rodzimych środowisk fundamentalistycznych, w przeciwieństwie do lat 90-tych i słynnych skandali Nieznalskiej czy Cattelano, na kwestie sztuki już zobojętniałych. Może i taki faktycznie był cel tej wystawy, choć wolę jednak myśleć, że jeden z dwóch wyżej opisywanych... Przeciwna dosłowności w sztuce i przewagi treści nad formą (co wiąże się ściśle z publicystyką) osobiście nie akceptuję myśli o takim wyborze prac, który realizować miałby głównie polityczne cele. Dlatego też poszłam dalej, przedzierając sie przez całą masę szalenie męczących dzieł wtórnych, nudnych, przypadkowych, niepotrzebnie przerysowanych, nieprzemyślanych, itp. Na całe szczęście udało mi się trafić na kilka ciekawych i dobrych artystycznie rzeczy. Były to zarazem prace poważne w sensie szacunku i do tematu, i do widza (a tylko takie nadają się wg mnie na tę wystawę). Po pierwsze fotografie Davida LaChapelle, których na wystawie było nieproporcjonalnie dużo (tu koncepcyjny błąd, który może miał podnieść jakoś całości?) - ale z nich przede wszystkim cykl Ostatniej Wieczerzy, reszta znacznie mniej udana. Potem zwielokrotniona w lustrzanej niszy kolorowa mandala na przeciwko plastikowo różowego posągu Buddy siedzącego na "grającej szafie" (dwie osobne prace, obie jednakowoż o sporym potencjale transowo-medytacyjnym, a i zestawienie udane), w tym samym pomieszczeniu ściana wytapetowana wydrukowanymi w jakości wybitnie roboczej, czarno-białymi zdjęciami reklam i sloganów wspólnot religijnych, nierzadko komicznymi (o dziwo nie miało to znamion cynizmu a raczej nieszkodliwie dowcipnej składanki na ścianie pokoju inteligentnego nastolatka). W końcu Bill Viola, tu specjalista od światła, z dwoma pracami wideo z poczatku lat 2000 - jedna, Isolde's Ascension (The Shape of the Light in the Space After Death), w niemal Kleinowskim błękicie pod wodą, druga - też z wodą, co ciekawe, jako medium przejścia - przedstawiająca Przemienienie. Nie opisuję szczegółowo, niestety nie pamiętam też dokładnie wszystkich autorów i tytułów prac, bo generalnie ocenić je i stwierdzić w nich występowanie interesującego mnie aspektu można tylko "na żywo". Z zastrzeżeniami (głównie do zbyt manierystycznej i usztuczniającej estetyzacji) zwracam też uwagę na film o chłopcach z udziałem projektanta mody. W gruncie rzeczy, jeśli przyjąć w uproszczeniu (choćby za Johnem Deweyem, ale nie tylko) jakoby sztuka - czy sztuki - były najlepszym źródłem poznania tworzącej ją społeczności, to obraz Ameryki jest wysoce nieciekawy (uwzględniając ograniczenia wyboru niniejszej wystawy). I to od każdej strony, tak materialnej, jak i duchowej, obiektywnej i irracjonalnej. Chociaż znajdują się w tym morzu rzadko spotykane wartościowe krople. Generalnie - nihil novi. Pytania stawiane sztuce trzeba przy tym stawiać również jej kuratorom: Przypadkowe dokumentowanie zjawisk czy świadomy wybór w myśl określonej koncepcji? Obiektywizm czy tendencyjność? Ilość czy jakość? Odpowiedź nie musi być przesądzona, niechby jednak była konsekwentna.

Bill Viola, Isolde's Ascension, wideoinstalacja dźwiękowa (kadr), 2005, fot. Zen

środa, 7 sierpnia 2013

A Planety szaleją

Jednym uchem słucham dziś radiowej „Dwójki”, transmisja z 32. koncertu 119. Festiwalu BBC Proms. Po koncercie Lutosławskiego (wiadomo – rok kompozytora – ale i tak sukces międzynarodowy jest obłędny) prowadząca zapowiada następny utwór, niejakiego Gustawa Holsta suitę Planety (The Planets, napisaną między 1914 a 1916). Notabene pierwsze słyszę o istnieniu czegoś takiego, ale zwraca oczywiście natychmiast moją uwagę. Wykonanie wprowadzone jest komentarzem prowadzącej o astrologicznych źródłach kompozycji, wyjaśnieniu jej struktury m.in. w odniesieniu do 7 planet i zarazem 7 okresów życia człowieka wg znanego skądinąd astrologa Ptolemeusza.
Interpretacja jest jawna i nie pozostawia żadnych wątpliwości, może dlatego budzi takie zakłopotanie spikerki. Dlatego też pewnie dodaje ona (od siebie?), że (ten nawiedzony) kompozytor stawiał wprawdzie ponoć horoskopy przyjaciołom, ale (na całe szczęście) szybko stracił zainteresowanie astrologią, zaraz po ukończeniu swej suity. Co prawda inspirował się w swojej (chwilowej) pasji popularnymi w tym czasie książkami, jednakże (ta cała) astrologia uważana była jednocześnie za podejrzaną „naukę” i łączenie z nią utworu mogłoby na dłuższą metę kompozytorowi zaszkodzić...
Poza tym, że dużo tu nieprawdy, komentarz w ogóle nosił w moim odczuciu znamiona negatywnie pojętego asekurantyzmu zaprawionego sporą dawną aury niezdrowej sensacji.
W kontekście świeżego tematu Wyspiańskiego i jego możliwych zainteresowań pismami Edouarda Schure, przypomina mi się niefortunny wątek u Z. Kępińskiego, że będąc w Paryżu razem z Mehofferem wyprowadził się artysta z wynajmowanej wspólnie pracowni, by móc w spokoju studiować teozoficzne teksty. Inaczej bowiem wieść o tych podejrzanych lekturach mogła za pośrednictwem kolegi dotrzeć do Krakowa i – uwaga, znowu – Wyspiańskiemu zaszkodzić.* Że szacowny Profesor mógł w ogóle wpaść na taki pomysł, zawdzięczać należy jedynie katastrofalnemu poziomowi uświadomienia polskiego narodu w przedmiotach, nazwijmy je tak, nieoczywistych. Dotyczyło to najwyraźniej nie tylko tzw. typów Dulskich i im podobnych, ale także światłych elit tego społeczeństwa – i jak się okazuje – dotyczy niestety wielu do tej pory.

Nakręciłam się aż ze złości, bo dlaczego niby nie można po prostu przyjąć egzystencji u innych odmiennych poglądów, powiedzmy nawet „poszukujących”? Trzeba koniecznie widzieć i oceniać wszystko przez swój pryzmat, a samemu być albo ortodoksem albo materialistą? Szczególnie jaskrawy okazało się ten problem na tle postawy Brytyjczyków. Koncert poprzedzał bowiem także krótki fragment wywiadu z dyrygentem, Edwardem Gardenerem. On również mówił o inspiracji kompozytora astrologią, tyle że bardzo naturalnie, a także o tym, że sam zna ten utwór od dziecka. Zestawił go w koncercie z Lutosławskim, bo chciał wyrwać dzieło z brytyjskiego kontekstu (gdzie najwyraźniej funkcjonuje z powodzeniem) oraz sprawić, by zostało usłyszane inaczej, przez pryzmat poprzedniego. Zapytany o kwestie religijności – dalej oczywiście swobodnie – odpowiedział, że Holst miał z tym faktycznie pewien problem, jednak w utworze bezsprzecznie odczuwalny jest silny element duchowy...
I jak, można? Najwyraźniej tak.

PS. Na widowni Royal Albert Hall szaleństwo :)

* Z. Kępiński, Wyspiański, Wwa 1984, s. 22. Zwracam przy okazji uwagę, że i Mehoffer w temacie ezoteryki bezgrzeszny nie był.

piątek, 2 sierpnia 2013

Wyspiański

Wypłynęła mi jakiś czas temu ciekawa sprawa Wyspiańskiego jako teozofa, wg opisu jego projektu kurtyny dla Teatru Miejskiego, dziś im. Słowackiego w Krakowie (ale nie tylko kurtyny) przez pryzmat Wielkich wtajemniczonych Edouarda Schure. Temat niezgody Katarzyny Nowakowskiej-Sito z tą wizją autorstwa Zdzisława Kępińskiego (por. tegoż, Wyspiański, Wwa 1984, skądinąd porywająca lektura i wzór pisania przez pryzmat ezoterycznych idei, traktowanych przecież przez symbolistów najzupełniej poważnie) wraca do mnie jak bumerang. Wręcz powiedziałabym, że mnie "nawiedza", a to dzięki zasługom pewnej koleżanki. Ostatnio w wydanym w ub. roku tomie akt konferencji poświęconej Kępińskiemu K. Nowakowska-Sito pisze o tym ponownie - najwyraźniej więc i jej temat ten nie daje spokoju. Wbrew wszelkim racjonalnym (a wybiórczym) podejściom, analizom i konsekwentnemu zaprzeczaniu, coś jest tu na rzeczy, czym trzebaby się może kiedyś zająć z mojej perspektywy. I obronić wizję Kępińskiego, korygując być może drobne niedokładnośći... Kolejny problem do zawieszenia w powietrzu, bo póki co do meritum nie wypowiadam się nawet nieoficjalnie - za dużo tego wszystkiego. Wympsnie mi się może tylko do kwestii metodologicznych i formalnych, że jeśli wytyka się manipulację i celowe pominięcia krytykowanemu autorowi, to raczej nie powinno się samemu manipulować jego tekstu. Brak pewnych wątków i odniesień (np. Słowacki) jest owszem dotkliwy, ale ja nie odniosłam wrażenia jakby Kępiński absolutnie wszystko wywodził z Schure'go. Jeśli nie rozdrabnia się w tropieniu inspiracji Wyspiańskiego, to po to głównie, by nie komplikować wywodu. Niemniej jednak fakt dużej roli tej książki dla światopoglądu młodego malarza nie ulega wątpliwości.
Opis i interpretacja kurtyny jest (pomijając może drobiazgi) przekonujący w świetle Wtajemniczonych - i o to przecież chodzi. Trudno odwoływać się tu do aktualnej wiedzy nt. misteriów greckich i ich nazewnictwa, jeśli na przełomie XIX i XX w. mówiło się o czymś innym. Powinniśmy wreszcie odkopać stare teksty (dostępne zresztą łatwo w sieci), pochodzące z czasów tych samych co interpretowane obrazy, chyba że wcale nie chcemy tych ostatnich zrozumieć, a tylko naciągnąć przeszłość do naszych preferencji i wyobrażeń...
Na marginesie, aby nie zgubić tropu:
do kurtyny - ciekawe co też Wyspiański sądził o Mozarcie i Czarodziejskim flecie?
do Chrystusa-Apolla-Kopernika
- niejaki, bynajmniej nie przez wszyskich zapomniany, ale chyba świadomie marginalizowany Andrzej Niemojewski; na początek Bóg Jezus w świetle badań cudzych i własnych, Warszawa 1909 (przy biogramie na Wikipedii wykaz dzieł i odnośniki do wersji cyfrowych), w tym jego źródła, np. Charles François Dupuis
do kosmologii - Słowacki i dalej temat solarny w ogólności, chociażby w wielokrotnie cytowanym art.: Jerzy Kwiatkowski, Od katastrofizmu solarnego do synów słońca, w: Młodopolski świat wyobraźni, red. M. Podrazy-Kwiatkowskiej, Kraków 1977
- "przypisy" do Ciurlionisa;

Wyspiański, Apollo (System Kopernika), pastel 1904; za: artyzm.com. Skrzydła, nie przeczę, byłyby świetne (wtedy do towarzystwa doszedłby jeszcze Lucyfer ;), ale - też wg Kępińskiego (s. 130b) - to ewidentnie jest lira...
 

poniedziałek, 8 lipca 2013

WRO 2013

Muszę spuścić słowo o tegorocznym WRO 15th Media Art Biennale Pioneering Values, czyli "odkrywanie wartości" - jakich wartości? Wpadłam tam w ostatnim dniu, 16.06, obejrzałam Renomę, Helios i Pałac Ballestremów w formie crashkursu raczej niż wielkiej kontemplacji i w zasadzie, jako że aspekt towarzyski przesłonił doznania zawodowe, nie miałam potem ochoty o tym pisać. Dla perspektywy bloga znalazłoby się jednak kilka punktów zaczepienia, począwszy od tytułu tegorocznej odsłony, a więc nie mogę się oprzeć. W ramach asekuracji, po pierwsze nie mam póki co ambicji bycia krytykiem, który ma z definicji pośredniczyć pomiędzy artystą a widzem, a która to funkcja została ponoć (zaiste) na rzecz kuratorstwa zepchnięta na margines, ale jak jednocześnie widzę ogólny uwiąd krytyki powoduje, że mimo woli - w mojej zapewne udawanej skromności - nie jestem jedyna. Dyskusja o tym przetacza się akurat przez tzw. środowisko. Myślę przy tym, że abstrahując od wielu przypadków faktycznej kuratorskej megalomanii, to sami krytycy bez bólu oddali pałeczkę wycofując się wygodną sofę (nawet nie do przysłowiowej "loży szyderców"). Cierpią na tym wielce widzowie, których zaliczyłabym - łącznie ze sobą akurat jeśli chodzi o poletko sztuki współczesnej - do jej amatorów. Krytyków nie ma, a kuratorzy notorycznie nie dorastają do przewidywanej dla nich funkcji (to zresztą dotyczy także sztuki dawniejszej, gdzie kurator jest zazwyczaj historykiem i powinien mieć wiedzę z dystansu o rzeczy, a co za tym idzie znacznie lepszy koncept wystawy - bo po co przy dawnej sztuce krytyk?) Dlatego osobiście marudzę często na wystawy muzealne, wymagając od kuratorów-kustoszy lepszego przemyślenia sprawy. Nieco łagodniej traktuję wystawy aktualne, choć i tu kuratorzy odpowiedzialni są przecież za jakąś ideę i selekcję (nawet tych nadsyłanych) prac. Dlatego podobała mi się w zasadzie na przykład ubiegłoroczna lubelska wystawa w Galerii OPT Gardzienice, Sacropop.. Ale nie o tym być miało. Wstęp teoretyczny znienacka się wydłużył, żeby w zasadzie przed samą sobą usprawiedliwić trochę ten wspomniany na początku brak - lub tylko niezupełną widoczność - postulowanych w tytule wartości.

Kama Sokolnicka, Miraż, foto ze strony artystki (tamże więcej ujęć oraz wyłożenie idei)

Po drugie, sztuka mediów, z racji pewnego stopnia tradycjonalizmu (mojego, nie jej), jest mi generalnie średnio znajoma. Nie znaczy to, że chwilami nie lubię i nie cenię. I otóż na Wro kilka prac wpadło mi w prorocze oko: w DH Renoma na dole wirujący stroboskop Revolve (2011) by Macular – Joris Strijbos (NL) + Daan Johan (NL) - głównie sentymentalnie, na górze Chansons de geste (2012) by Karolina Freino (PL) - na całe szczęście stał tam obok kluczowy dla instalacji instrument "thereminvox", który można było sobie pomacać - i pokój z trzema pracami: zwłaszcza Glucose (2012) by Mihai Grecu (RO) + Gleize Thibault (FR), a także kamienie, pod którymi kryły się tradycyjne opowieści, Samalu (2012) by KairUs – Linda Kronman (FI) + Andreas Zingerle (AT) i ładna animacja Snail Trail (2012) by Philipp Artus (DE). Glukoza na czele. Niestety na dłuższe uzasadnienie chyba póki co się nie zdobędę - prozaicznie czasu brak - ale też nie wykluczam, że tekst zostanie kiedyś uzupełniony.
Podobnie w Ballestremach, zbiorczo pt. Pierścienie Saturna, cóż za pretensjonalny chwycik: tu (uprzedzam lojalnie) obłęd ilości prac i poprzedzające zwiedzanie szamańskie zabiegi na ciele i umyśle widza, nieco zaburzyły mi recepcję, ale może paradoksalnie dobrze wpłynęło to na ogólną selekcję materiału. Wymieniam więc dla pamięci 3 najważniejsze dla mnie z dystansu: Electrostatic Bell Choir (2012) by Darsha Hewitt (CA), Miraż by Kama Sokolnicka (PL) - coraz bardziej, Crystal City 002 (2013) by Chi-Tsung Wu (TW), zresztą nagroda krytyków i wydawców pism artystycznych - rzecz wizualnie cudna, ale szczerze mówiąc pamięć o niej powoli blaknie... W ramach należnych uzupełnień, raczej w kategorii dowcip (dobry oczywiście): bez tytułu - instalacja pilotów do tego wszystkiego rozrzuconych w korytarzu pewnie przez kolektyw obsługi technicznej wystawy (wink), use | less - drżące słoiki w szafie by IP (Identity Problem Group) – Piotr Choromański (PL) + Łukasz Twarkowski (PL); Percepcja Ziemi by Cyryl Zakrzewski (PL) - kawałek drzewa wychodzącego jak narośl zza ściany, Supermajor by Matt Kenyon (US) - trick z idącymi do góry kropelkami oleju i Bacteria Battery No. 8 by RIXC – Rasa Smite (LV) + Raitis Smits (LV) + Martins Ratniks (LV) and Voldemārs Johansons (LV) - jak sama nazwa mówi.
Zaznaczam, że w ferworze i zamęcie mogłam coś przegapić, bo oglądając post factum stronę Wro nie wszystko kojarzę. Szkoda, że nie udało się zobaczyć więcej, np. art brut w szacie nowych mediów. Podsumowując: wartości, jeśli w ogóle pionierskie, to są tak różne jak kraje świata reprezentowane przez autorów prac. Dla mnie prywatnie (niekoniecznie w jednakowym sensie słowa "wartość" i bynajmniej nie pionierskie nijak): estetyczna subtelność, czytaj wizualne piękno, przestrzeń - poukładana, ograniczona i nie, światło i cień jako symbol, czas, transformacja (po polsku przemiana), destrukcja, medytacja, tradycja, mityczne opowieści, natura, relacje i odczuwanie.

Darsha Hewitt, Electrostatic Bell Choir, real foto z obleśną lampą by Zen (niestety widać znienacka w tle jakieś drzwi, które psują klimat, ale żaden fachfotograf nie ujął sensownie tej całości)

Na koniec tribute dla krewnych i znajomych królika - najlepsza była sceneria "Balle", stare płytki łazienkowe, piece, sklepienia, szafy, szablony i tapety, stęchły zapaszek i dzika roślinność wdzierająca się w okna z ogrodu, w końcu - bardzo często - aranżacja prac. Na przykład te stare szumiące monitory na strychu z odsłoniętymi neogotyckimi rozetami pałacu dawały iście niesamowity efekt jakiejś zapomnianej przez ludzi kaplicy cywilizacji.

niedziela, 7 lipca 2013

Retro: Hermann Obrist

Z inspiracji wystawy Hilmy inauguruję niniejszym cykl retrospekcji, tj. odgrzebywania wydarzeń w temacie, z którymi miałam do czynienia w latach wcześniejszych. Na pierwszy ogień miał pójść Ciurlionis, ale to później, będzie: Hermann ObristSkulptur / Raum / Abstraktion um 1900, Pinakothek der Moderne w Monachium, 16.07. - 27.09.2009, wcześniej w Zürichu.

Wpadłam na tę wystawę zupełnie przypadkiem, zresztą jej ostatniego dnia (co często mi się zdarza), lustrując w zasadzie stałe zbiory Pinakoteki. Był to czas moich (niegasnących bynajmniej, a ledwie przybladłych chwilowo) fascynacji architekturą ekspresjonistyczną w ujęciu Wolfganga Pehnta, w tym także wizyjną. Teraz widzę to trochę inaczej, ale nie czas tu i miejsce na historycznosztuczne systematyki. Obrist w każdym razie był dla mnie wtedy objawieniem nie lada jakim. 


Dotarła do mnie dzięki niemu druga strona secesji, nie jako racjonalistycznie pojętego i praktykowanego nurtu designu, który miał być przede wszystkim oryginalny i upiększać miał burżuazyjne domostwa, ale jako wyrazu romantycznej w tradycji, duchowej łączności z naturą, a przez nią z kosmosem - i próby autentycznej reformy uprzemysłowionego, płytkiego społeczeństwa Europy nie w sensie mechanicznym, zmieniając asortyment dostępny na rynku, a w sensie psychicznym, oferując mu (najpierw z góry, przez uformowane przez artystów bezpośrednie otoczenie) innego rodzaju sposób spojrzenia na świat i pojmowania go, nowego myślenia. Owszem, była to bez wątpienia utopistyczna wizja i w efekcie totalitarne niemalże działanie (w koncepcji Gesamtkunstwerk nie do ominięcia), torujące drogę dalszym tego typu projektom modernizmu. Początkowo jednak - jak pewnie każda projektowana reforma - dawała wielu jej wyznawcom, twórcom i beneficjentom, możliwość wyboru alternatywnego rodzaju egzystencji, jakiejś głębszej refleksji o sobie i świecie.
Co łączy Obrista z Hilmą? Najprościej rzecz ujmując spirale i muszle, minerały i rośliny, energia i ruch (ewolucja), alchemia i Steinerowska wizja. Przy skojarzeniach będąc, dodałabym tu niektóre bardziej znane postaci dziejów sztuki jak August Endell czy Henry van de Velde, a z polskiego podwórka Bolesława Biegasa, bo też rzeźbiarz, a zarazem ezoteryk i kojarzony z secesją reprezentant symbolistycznie widzianego Gesamtkunstwerku.

Fot. Zen, Pinakothek der Moderne 2009

Hilma

Pierwszy raz trafiłam na nią parę lat temu, w katalogu wystawy Okkultismus und Avantgarde z Frankfurtu z 1995. Jak okazało się później, uwzględniona była już w ramach znamiennego pokazu The Spiritual in Art z LA, który w połowie lat 80. razem z Hang zum Gesamtkunstwerk z Zürichu otworzył na dobre sztuce jawnie ezoterycznej, hermetycznej, drzwi muzeów i salonów. Niemcy powiedzieliby: ein Geheimtipp, interesujące zjawisko, o którym wiedzą nieliczni wybrani - w każdym sensie adekwatnie i słusznie.
Hilma af Klint świadomie nie wystawiała tych prac, powstających od 1906, za swego życia. Po jej śmierci w 1944 miało minąć jeszcze co najmniej 20 lat zanim można by było publicznie je udostępniać. Minęło dwa razy tyle do wystaw zbiorowych z jej udziałem - zresztą wyraźnie sprofilowanych tematycznie, bo odbiór tych konkretnych prac ograniczany jest póki co tylko do ezoterycznego kontekstu - a prawie 70 do indywidualnego projektu w Berlińskim Hamburger Bahnhof (Hilma af Klint. Pionierin der Abstraktion)*, w którym obrazy realistyczne, tradycyjne, zajmują nadal absolutnie marginalne miejsce.

Hilma af Klint, z lat 20., fot. Zen. Myślałam już, że, jak kilku innych nadwrażliwych artystów sięgających po ezoterykę, skończyła życie w szpitalu dla obłąkanych, ale najwyraźniej nie. Jej obrazów nie należy więc mierzyć kryteriami Hansa Prinzhorna i Bildnerei der Geisteskranken.


Prace Hilmy już w reprodukcjach skojarzyły mi się z Mikołajem Konstantym Ciurlionisem - na aktualnej wystawie podobnie, pewnie dlatego, że pierwszym cyklem, na jaki się tam trafia jest Urchaos oraz stworzenie świata, i barwami, i formami bardzo przypominające cykl działającego współcześnie (ówcześnie) w Warszawie Litwina. Potem liczba podobieństw, powiązań, inspiracji równolegle, wstecz i w przód na osi czasu historii sztuki dramatycznie rośnie. A więc przykładowo z jednej strony romantyczny Runge z jego skomplikowanymi symbolicznymi budowlami z roślin i ludzi, wpływy pryzmatu Newtona i przeciwstawnej mu teorii kolorów Goethego, za tym idąc Johannes Itten i weimarski Bauhaus, wspomniany Ciurlionis i wspólny z nim romans z teozofią - w teorii wizualności np. "formy myśli" Leadbeatera i Annie Besant, a w praktyce malarskiej Kandinsky, dalej abstrakcja organiczna wywodzona z pism i prób Rudolfa Steinera w Dornach, a bliska w efekcie (i to bardzo) eksperymentom Amerykanki Georgii O'Keeffe. Steiner objawia się tu też w wątkach różokrzyżowych, ezoterycznym chrześcijaństwie, które tak zafascynowało potem Josefa Beuysa.
Hamburger Bahnhof posiada nota bene sporą kolekcję tego ostatniego, co pozwoliło kuratorom połączyć teo- i antropozoficzne wczesne prace Hilmy np. z niektórymi rysunkami Beuysa ze "Steinerowskiej" serii A Secret Block for a Secter Person in Ireland..

Hilma af Klint, z serii Die Fünf, 1908, fot. Zen

Abstrakcja tej jej "pionierki" nie wyczerpuje się wszak w traktowanych mikroskopem wyobraźni rozwijających się nasionach i zarodkach roślin, ani w automatycznym piśmie oraz symbolach astrologicznych, alchemicznych i pochodzących z różnych religii. Z czasem pojawiać się zaczyna w jej wizjach ścisła, "twarda" geometria, tematy energii fizycznych i duchowych, sił i atomu, kształty i figury w oszczędnych i stonowanych kolorach, jak wprost z suprematyzmu Malewicza. A obok powstające jednocześnie w Goetheanum w Dornach bezkształtne i elastyczne obłoki barwnych myśli lub wirujące w monumentalnych płótnach jaskrawe i najbardziej fantastyczne kwiaty.
Zastanawiające, że generalnie ezoteryka od fauny zdecydowanie preferuje florę. A później minerały i coraz to bardziej elementarne substancje, które kształtować mają funkcjonowanie świata na jego najgłębszym możliwym poziomie. Ułatwia to pewnie spekulacje i dociekania, dodając jeszcze tajemniczości zabiegom. Dość łatwo nam komunikować się ze zwierzętami, a przy tym nie dowiadujemy się od nich, bliskich naszemu jestestwu, niczego, czego nie moglibyśmy wyczytać z samych siebie. Z domeną roślin, jak powszechnie wiadomo, również możemy się porozumieć (myślę, że ogrodnicy potwierdzą). Do łatwych to nie należy, za to przynosić ma w zamian niebagatelne poznawcze rezultaty. Coś chyba jest tu na rzeczy, skoro od niepamiętnych czasów ludzkiej aktywności twórczej to raczej stylizowane wizualizacje roślinności (i jej bardziej bezpośrednie, "doustne" stosowanie) kierowały kapłanów i artystów ku wymiarom kosmicznym. Życie wśród i obok zwierząt miało w przeciwieństwie do tego znaczenie doczesne, praktyczne.

Hilma af Klint, jeden z trzech Altarbilder, daty nie pomnę, ale późny, fot. Zen

* Jak stwierdzam, była też indywidualna wystawa w Wiedeńskiej Albertinie w 1991/92, Okkultismus und Abstraktion - die Malerin Hilma af Klint 1862-1944, katalog nie do zapłacenia...

piątek, 14 czerwca 2013

Oranż

Z rzadkiego cyklu "lubelskie wernisaże" - Zachęta. Refleksja na gorąco brzmi mniej więcej tak: wyobraziłam sobie cudowny obraz. Na wernisażu (Partytury do baletu Sokrates) przewrotny artysta Włodzimierz Pawlak znienacka proponuje performance do swoich wystawionych w tle baletowych partytur. Występuje rzecz jasna w roli głównego oskarżonego, czyli jako Sokrates. Pląsający Sokrates. Sokrates w tańcu bachantki albo Pawlak w pomarańczowej opończy wirujący w myśl któregoś z twierdzeń teorii chaosu wokół filara w lubelskiej Zachęcie...
Pomarańcz opętał mnie w związku z dość swoistą kolorystyką wystawionych prac. Zdecydowana większość z nich miała w sobie oranżowy akcent, albo - jeśli nie - co najmniej świetnie pasowała do tych obok, które miały. Doprawdy nie mogę pozbyć się tej wizji: artysta wpada w jakiś szał i serwuje osłupiałym widzom wyrwanym z grzecznej płytkiej "kontemplacji" dionizyjski trans w buddyjskiej scenerii. To by było coś. Może za wcześnie wyszłam, a to faktycznie mogło się wydarzyć. Spodziewałabym się tego po zaproszonym.



Swoją drogą - czy komuś kiedyś przyszło na myśl, że modernistyczna przestrzeń Zachęty, właśnie przez ten filar, strasznie przypomina wnętrze kaplicy Trójcy świętej? Byłby to Isadora-Pawlak na miarę konwulsji naszego czasu, dzisiejszej potrzeby ekstatyczności - taniec jurodiwego w (prawie)podziemiach XXI-wiecznej świątyni konsumpcji.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Pewnego dnia czerń pochłonie czerwień

Od trzech dni Mark Rothko w Warszawie. Wydarzenie to, mimo swojej kameralności, jest kolosalne. Mówię wprawdzie o kameralności wystawy w MN, ale - podobnie jak z używanym przez media określeniem "intymność" - absolutnie się z tym nie zgadzam. Nie mam zamiaru cytować z tej okazji żadnych definicji, wystarczyć powinno spontaniczne skojarzenie "atmosferyczne", jakie ma się zazwyczaj wobec takich sformułowań. I ono - kluczowe w tym przypadku - nijak się nie zgadza. Dlatego nutą przewodnią tego tekstu będzie protest (i narzekanie), a miał być długo wyczekiwany zachwyt. Niestety.


Rothko, b.t. 1956 (fragment), Nat. Gallery of Art, Washington (fot. Zen na wystawie MNW)

Rothko pewnie by się ucieszył. Z tej założonej intymności, rzecz jasna, ale na pewno nie z tej wystawy. Publiczność podobnie (ja przynajmniej tak miałam) - z Rothki jako takiego wreszcie "do pomacania" w Polsce, ale, znów, nie z wystawy w tej jej zaserwowanej nam formie. Rothko mianowicie życzył sobie ponoć w odbiorze swoich prac tego, co towarzyszyło mu przy ich malowaniu: metafizyki, jakiejś przestrzennej skupionej ciszy, wejścia w obraz i stopienia się z nim; tajemnicy - i objawienia.
Wystawa powinna to właśnie widzom umożliwić. A robi wszystko, żeby utrudnić.

Przede wszystkim sale stałej ekspozycji na piętrze, gdzie wisi teraz Rothko, absolutnie nie pasują do charakteru tych prac; ani kształtem, ani wysokością, ani oświetleniem. Neutralna z pozoru drewniana podłoga, takież listwy wzdłuż ścian i same ściany - białe, ale garażowe bardziej niż galeryjne, z widoczną na nich całą "infrastrukturą" wystawienniczą - przeszkadzają, rozpraszają. Obrazy, którym miała ponoć być tak zapewniona przestrzeń - giną w niej, wyglądając jak zawieszone przypadkowo, na próbę, w niewykończonym i koszmarnie pustym mieszkaniu w środku jego generalnego remontu. Albo na początku. Jedynym kryterium tego wieszania jest chyba chronologia. Za dużo jest chaotycznej pustki, niewłaściwego, zbyt mocnego lub zbyt słabego światła, jakiegoś energetycznego rozgardiaszu.
Prezentowana na wstępie biblioteka i płytoteka malarza z odtwarzaną muzyką mają tworzyć nastrój skupienia do oglądania prac. Faktycznie chyba (będąc po prostu "normalną" dokumentalną ekspozycją z kilkoma listami, zdjęciami, biogramem na ścianie itp.) najmniej denerwują.
Następnie - aż do ostatniej sali (ze świetnymi współczesnymi fotografiami Daugavpils w matowiejących zależnie od perspektywy patrzenia gablotach) - nie ma już nic poza obrazami. I dobrze. Niestety ewentualne skupienie (jezeli z takim nastawieniem przyjdziemy) rozbija nam pierwsza sala, po której spodziewać się można typowej poglądowej retrospektywy. A taka koncepcja przy pracach akurat Rothko i przy tej ilości eksponatów nie ma prawa zafunkcjonować. Metafizyka wraca wprawdzie, ale dopiero później, kosztem wielkiego wysiłku i bardzo powoli.
Mimo wnikliwego przestudiowania ulotek i (niezłego zresztą w sumie) katalogu, nie wiem w końcu co i jak chcieli autorzy i "projektanci" tej wystawy osiągnąć. A jeśli nawet deklarują oni pewne - ambitne, a jakże - cele wprost, to ich realizacja jest bardziej jak niezadowalająca. Bije przy tym w oczy jakaś katastrofalna niespójność. Bliska czemuś, w czym jako społeczeństwo (dawniej mówiło się naród) jesteśmy zazwyczaj trudnymi do pokonania mistrzami: przerostowi wydumanej treści nad otrzymywaną formą.
Może zamiast bawić się w postmodernistyczne pozory, zza których haniebnie wyjdzie i tak jak zawsze nasza tandeta i niedoróbstwo, można by czasem naprawdę przemyśleć koncepcję takich przedsięwzięć i - przykro mi bardzo - mierzyć zamiar podług sił. O ile bardziej w pierwszym kontakcie z polską publicznością sprawdzić by się mógł nie Rothko edukacyjny, i jak większa część naszej historii sztuki pozytywistyczny, a transcendentny, emocjonalny, nastrojowy?
Dyrektor Agnieszka Morawińska pisze we wstępie do katalogu, że najważniejszym dla niej wprowadzeniem w świat malarstwa Rothki pozostaje książka R. Rosenbluma, Modern Movement and the Northern Romantic Tradition. From Friedrich to Rothko. "Wszystkie późniejsze doświadczenia (...) nie osłabiły poczucia, że Rothko ma swoje miejsce w tradycji romantycznego mitu natury i sytuacji człowieka rozdartego między poczuciem mocy i znikomości."
Gdzie podział się zatem zmysł tragicznej inscenizacji w prawdziwie romantycznym duchu? Dlaczego na wystawie w MNW, oprócz samych Rothkowskich obrazów, które mimo wszelkiej przypadkowości i przeszkód ze strony otoczenia, wywierają ciągle na widzach wrażenie, nie ma po tym dramacie, wzniosłości ani śladu? Bo jedno jest pewne - samej w sobie skandalicznej, spektakularnej porażce tej prezentacji daleko jest do wymiaru tragedii.


b.t. 1953, fot. Zen, reszta j.w. (plus szczególnie zadziwiajaca różnica kolorów wobec katalogu)

"Czekaj. Stań bliżej. Musisz podejść bliżej. Pozwól mu pulsować. Poddaj mu się. Bliżej. Za blisko. Tutaj. Pozwól mu się rozciągnąć. Niech cię otoczy ramionami; niech cię obejmie, niech wypełni nawet twoje widzenie boczne tak, jakby nic więcej nie istniało teraz ani przedtem, ani potem. Niech obraz robi swoje - ale pracuj z nim razem. Spotkaj się z nim w połowie drogi, na litość boską. Wychyl się, wejdź w niego. Wejdź z nim w związek!... Teraz, co widzisz?"

(John Logan, Red /2009/, w tł. A. Morawińskiej, cyt. w katalogu wystawy)

niedziela, 17 lutego 2013

Krew i woda

Nie zachwyca mnie - delikatnie rzecz biorąc - ludzki klimat wydarzeń w lubelskiej Galerii Białej. A jednak czasem fatyguję się na co ciekawsze wystawy, nawet na wernisaże. Aktualnie - Paweł Nowak (Transfusion). Łąka kryształowych serc z widokiem na krwawy zachód słońca - wzrusza. A jej ascetyczny koncept, nic dodać, nic ująć - przekonuje. Druga część tej małej prezentacji, jaskinia tajnych egzystencjalnych skojarzeń wytapetowana wręcz w znacznie mniej abstrakcyjnie ujęte ludzkie wnętrzności - intryguje i owszem, także poprzez kontrast - choć potencjalnie bardziej niż faktycznie, bo pozostawia spory niedosyt przez bardzo złe oświetlenie. Wszak można nie zniszczyć tej lepkiej atmosfery zanurzania się w eksplorację życia, a właśnie stworzyć ją znacznie intensywniej pozwalając widzom nieco więcej zobaczyć...
Nie mogę też zdecydować się na ocenę stopnia sublimacji tematu. Kwestia jest do bólu zmysłowa, a zmysły każe nam się wyłączać. I słusznie, i nie. Skojarzenie na ten raz - jak najbardziej pozytywne i obnażające me prywatne niedosyty zarazem - Hermann Nitsch, Orgien-Mysterien-Theater.


Fot. materiały Galerii Białej, z jakiejś wcześniejszej realizacji

Druga, otwarta równolegle poziom niżej wystawa w ramach Forum Młodej Sztuki, Aleksandry Ignasiak (Wodne sztuczki), paradoksalnie świetnie się z Transfuzją komponuje. Opisy społecznych działań artystki na rzecz Łodzi i nie tylko - swoją drogą, a jej tytuł mógłby być sformułowany lepiej, ale mnie osobiście fascynuje ukryta alchemia tego projektu. Ewidentnie wyczuwalna zwłaszcza w małej oświetlonej ultrafioletem salce z bulgoczącą na postumencie pomarańczową cieczą. Fantastyczna metafora (ultra)nowoczesnego kotła czarownic, hodowania w laboratorium jakiegoś tajemnego życia, jakiejś totalnie nowej jakości - może i samego koloru, ale jako samoistnej siły mogącej przemienić świat. Bynajmniej nie przeczy to diagnozom krytyków o zaangażowaniu tej twórczości, ale poszerza ją o inny wymiar, a wręcz przemienia charakter tego zaangażowania z powierzchownego, materialnego działania "leczącego skutki" miejskiej szarości w ezoteryczne zabiegi usiłujące na zupełnie innym poziomie ingerencji w rzeczywistość - jakimiś jej kuchennymi drzwiami - dotrzeć do przyczyn akurat takiego stanu rzeczy i bezpośrednio je zwalczyć.
Z Transfuzją, przetaczaniem życia ma ta prezentacja tyle wspólnego ile jest tajemnicy w płynach ustrojowych człowieka i niematerialnych energiach kształtujących świat wokół niego. Krew od początku istnienia ludzkości pozostaje dla niej substancją magiczną (i pierwszym kolorem zarazem, symboliczną esencją rzeczywistości). W alchemistycznej triadzie czerń-czerwień-biel jest ziemską zmysłowością, początkiem świadomości życia i jego koniecznej sublimacji. Przemiana sensualnej krwi w quasi-wodną, lecz w dotyku plastikową przezroczystość odlewanych serc nie staje się jednak w końcu ani realizacją tej drogi, ani pochwałą jej obecnego etapu, a raczej pokrętną ucieczką od obu (stąd, mimo uznania dla autora, który zdaje się skłaniać ku drugiemu, mój niedosyt ekstremalnej autentyczności Nitscha). Za to eksperymenty z paletą jaskrawych pigmentów przetaczanych dzięki ruchliwości wody w głąb brudnoszarych powierzchni, pozornie abstrakcyjne i sztuczne, okazują się w tym kontekście sięgać do sedna roli artysty - ożywiającego i oczyszczającego rzeczywistość. W jakiś przewrotny sposób transponują zatem w nasze czasy nigdy nie zapomniane idee dawnych alchemików.


Fot. Zen
 

poniedziałek, 11 lutego 2013

Aurum

Zafascynowała mnie piątkowa wizyta w warszawskiej Zachęcie i nie daje spokoju. Z sentymentu wybrałam się na Antonisza (Technika jest dla mnie rodzajem sztuki), ale ten swoją drogą cudny nieszkodliwy wariat zbladł poważnie w obliczu wystaw, po których znacznie mniej się spodziewałam. Pokaz Piotra Uklańskiego (Czterdzieści i cztery) uważam za nierówny, ograni Naziści z natarczywym gipsowym, a w każdym razie takowe odlewy Jezusowych Dzieciątek mi przypominającym Białym Orłem, ogłuszające disco i świecąca podłoga - za dosłowne, nie przemawiają do mnie. Tak jak reszta polityczno-obyczajowych figli Piotrusia Pana, choć te miewają często pewien urok. Ale już obrazy z wnętrznościami z jasnoczerwonej żywicy czy misterny hafcik (!) - owszem. A także psychodeliczne sanktuarium z przedziwnymi włókniano/ceramicznymi tworami wyłożone zestawem kolorowo i mandalowo barwionych kwadratów prześcieradeł. Chociaż szmatki cienkie i  żadnych bynajmniej poduszek, chciało się tarzać po podłodze, macać to wszystko albo skulić pod którymś z wystających ze ścian grzybów i tak zostać. Legalny odlot i kalejdoskop wrażeń bez żadnej chemii. Aż zazdroszczę panu pilnowaczowi, który parę godzin tam siedział i niejedno w tym czasie musiał zobaczyć...
Najlepsze jednak przeżyłam wchodząc do wielkiej pustej sali, na której końcu oczom mym ukazał się fantastycznie kolorowy i miękki szmaciany obiekt na całą ścianę uwieszony u sufitu. Artysta miał najwyraźniej na myśli tylne rejony ludzkiego gardła, w każdym bądź razie ja zakrzyknęłam widok tego czegoś coś w rodzaju "jakie śliczne!", po czym nie mogłam się dłuższą chwilę oderwać od bliższej kontemplacji rzeczy. Jak zmniejszona spożyciem muchomora Alicja w Krainie Czarów. Cała ta sytuacja była chyba komiczna wielce, ale na tyle autentyczna, że u kolejnego pana pilnowacza wywołała szczery uśmiech. Wniosek z tego - Uklański wzrusza mnie najbardziej twórczością tekstylną, która nie jest ani prześmiewcza, ani wywrotowa, daleko jej też do tak powszechnego ostatnimi czasy hochsztaplerstwa, o co ocierały się choćby wystawione również dziecinne rysunki kowbojów i Indian przyszłego wielkiego artysty. Nie jest sztywna, ale organicznie prawdziwie trafiająca i bliska.
Trzecia wystawa - absolutnie nic mi nie mówiącego z nazwiska Marka Koniecznego (Think crazy) - zaraz po bajkowym gardle (i mocno dezorientującym "głębokim gardle" pornosobowtórów) Uklańskiego, znakomita. Dowód na to jak kilka dobrze pomyślanych i dobrze wybranych obiektów może dać w sumie gatunek poważnie zagrożony wymarciem - przekonującą wystawę. W tym kontekście mam przed oczyma dwia inne, krańcowo przeciwstawne przykłady: ascetyczny White Riot Marcusa Harveya, pokazany przez londyński White Cube w 2009 i Gold, monumentalny event wystawienniczy Belvederu w Wiedniu z 2012. Riot - z samej definicji - był punkowy i zadziorny, lecz nie dla rewolucji samej w sobie. Miał być czymś lekkim i nienarzucającym się, ale mówił o kwestiach ważnych i dawał się ogarnąć, dzięki czemu z perspektywy czasu nie pozwalał o sobie zapomnieć. Co innego Gold - ta wystawa mnie tak osobiście zdenerwowała, że popełniłam jej poważną recenzję i ponownie rozpisywać się tu nie zamierzam; dość wspomnieć, że zagłuszający kilka świetnych dzieł zalew prawie dwustu kiczowatych eksponatów, które nie do końca wiadomo, co miały powiedzieć (bo każdy mówił co innego), był wszystkim innym niż to czego można się było pod pojęciem "złota w dziejach sztuki" spodziewać. Jedynym, dość mizernym kryterium wyboru kuratora było użycie przez autorów prac czystego złota. Cel wystawy - wyprać mózg jej widzów tudzież złamać resztki ich wrażliwości; jeśli przypadkiem był inny, do tej pory nie wiem jaki.
Wobec tych dwóch przykładów Think crazy jest konceptem White Riot użytym do komunikacji potencjalnych treści Gold. Nie mam pojęcia, czy Konieczny używa czystego metalu - pewnie nie, zresztą nie interesuje mnie to. Ważna jest aura i dziwna harmonia tych kilku rzeczy, które bynajmniej nie uderzając w podniosły ton (vide filmik z piramidą albo na tle zasłony ze złotej folii złoty kosz na śmieci z napisem "wrzuć tu coś") układają się w coś cudownie nieuchwytnie wzniosłego. Nie w sensie sztuczności patosu, ale dowcipnej metafizyki życia, które bez owej intymnej relacji wtajemniczonych w misteria esprit jest tylko beznadziejnie smutną i nudną egzystencją.

 Fot. materiały Zachęty. Więcej zdjęć na stronie tejże
Zadanie specjalne dla studentów historii sztuki: znajdź wszystkie podobieństwa 
między powyższym a Beuysem tłumaczącym martwemu zającowi sens poczynań artystów. 
                             
Na koniec, wiadomość prawie w temacie, w sam raz na Rosenmontag. Papież Benedykt XVI ogłosił dziś swój zamiar abdykacji, czym zasłużył bezapelacyjnie na miano performera roku 2013 oraz udowodnił ostatecznie niedowiarkom swe subtelne poczucie humoru, które Niemcowi (co prawda z Bawarii) każe wpisywać się czynnie w kultywowany w tym kraju z wdziękiem obyczaj szczególnie hucznego i przewrotnego żegnania karnawału...

poniedziałek, 4 lutego 2013

Meyrink

Wg przekazów wtajemniczonych
widzących dominującym kolorem
w obrazie miał być absyntowo-zielony
tudzież zieleń miedzianej patyny.
Zielona twarz! albo zielona wizja.
Próba nie strzelba, a zatem: najgorsze, że nie ma z kim pogadać o swoich zajęciach. Dawniej ludzie mieli sensownych i zorientowanych przyjaciół, do których pisywali merytoryczne listy, nie mówiąc już o stałych dyskusjach. Teraz żywcem nie ma się do kogo odezwać i wymienić poglądy, odkrycia czy choćby luźne przemyślenia. Z desperacji pisze zatem w kosmos.
Otóż nosiłam się chwilę z zamiarem sklecenia (jednak) jakiegoś tekstu o Kokoschkowej podobiźnie Meyrinka (1909/1910?) - w ramach obietnicy dla Szefa, który zresztą twierdzi, że telepatycznie czuje jakoby obraz ten, zagubiony w 1938, nie przestał istnieć i jeszcze wypłynie. Byłoby ciekawie. 
Przy tak żałosnej ilości sprzecznego wewnętrznie materiału, jaka jest, i czarno-białej, dość kiepskiej reprodukcji (jak obok) zamierzenie me jest karkołomne, ale piszę, przy okazji uzupełniając braki erudycyjno-czytelnicze. Odkryłam w związku z tym, że wcale nie tylko Golem jest przetłumaczony na polski i dostępny - parę rzeczy było już w moim ulubionym przedwojniu, chociaż wtedy ludzie raczej znali niemiecki. Poniżej nieco uzupełniona lista skompilowana z jakiegoś forum, wielce przydatna na przyszłość:


- Golem (Der Golem, 1915) - wiele wydań, oczywiście rządzi tł. Antoniego Lange z 1919

- Noc Walpurgi (Walpurgisnacht, 1917) - Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1991
- Biały dominikanin (Der weiße Dominikaner, 1921) - "Borgis" Pracownia, Wrocław 2002

- Zielona twarz (Das grüne Gesicht, 1916) - Spółka Nakładowa "Odrodzenie", 1922 Lwów, tł. R.S., dostępne w cyfrze: http://kpbc.umk.pl/dlibra/doccontent?id=45668&from=FBC

- Demony perwersji - tom opowiadań, wyd. Mrówka, brak bliższych danych

1. HONNI SOIT QUI MAL PENSE
2.
BLAMOL
3. MÓZG
4. BUDDA JEST MOJĄ UCIECZKĄ
5. MĄDROŚĆ BRAMINA
6. GABINET FIGUR WOSKOWYCH
7. BOLOŃSKIE ŁZY
8. CZŁOWIEK NA FLASZCE
9. DO CZEGO SŁUŻY WŁAŚCIWIE BIAŁE PSIE ŁAJNO
10. CZITRAKARNA, DYSTYNGOWANY WIELBŁĄD
11. URNA ŚW. GINGOLFA
12. DR. LEDERER
13. PREPARAT
14. COAGULUM
15. PREPARAT

Ponadto w różnych antologiach:

- Gabinet figur woskowych - cztery opowiadania, w tym Jak doktor Hiob Papersum przyniósł swojej córce szkarłatne róże
- ...tu felix austria... - jedno opowiadanie
- Spotkanie poza czasem - jedno opowiadanie
- Czarny pająk - opowiadanie Preparat
Maska śmierci t. II
- Niesamowite opowieści t. I

- Krzyk i ekstaza (antologia ekspresjonizmu)

                                                            
Ponadto traktat ezoteryczny U progu zaświata (An der Grenze des Jenseits) - Instytut Wydawniczy "Renaissance", b. d.

Ten ostatni interesuje mnie wielce, ale pewnie połknę po niemiecku zanim dotrę do tłumaczenia.

środa, 23 stycznia 2013

Początek

Zaeksperymentujmy.
W naturze człowieka leży potrzeba komunikacji, a nawet jeśli nie - to ekspresji. I ja muszę się czasem gdzieś wywnętrzyć. Postanowiłam zatem pouczestniczyć w wolnych chwilach w targowisku blogów i innych "ego-dokumentów" (ostatni terminus technicus funkcjonujący nawet w całkiem poważnej nauce przynajmniej na gruncie niemieckim) z propozycją tyleż oryginalną co, jak sądzę, niszową. Mają to być niezobowiązujące refleksje na tematy zajmujące mnie skadinąd zawodowo, ale pisane na marginesie i na szybko - oceny i skojarzenia utrwalane w zasadzie głównie dla samej siebie, z potrzeby jako takiego porządku, a przy okazji również z potrzeby wymiany. Szukałam wcześniej czegoś takiego w sieci, ale nie trafiłam, może więc są inni, którzy też szukają i akurat trafią. Może akurat wyjdzie z tego z czasem jakiś ciekawy przegląd...

Podsumowując i projektując: lektury i wystawy, postromantyzm i modernizm, symbolizm i ekspresjonizm, abstrakcja i utopia, ezoteryka i transcendencja, kultura i sztuka. Komu w drogę temu trampki.