Interpretacja jest jawna i nie pozostawia żadnych wątpliwości,
może dlatego budzi takie zakłopotanie spikerki. Dlatego też pewnie dodaje ona (od
siebie?), że (ten nawiedzony) kompozytor stawiał wprawdzie ponoć horoskopy
przyjaciołom, ale (na całe szczęście) szybko stracił zainteresowanie astrologią,
zaraz po ukończeniu swej suity. Co prawda inspirował się w swojej (chwilowej)
pasji popularnymi w tym czasie książkami, jednakże (ta cała) astrologia uważana
była jednocześnie za podejrzaną „naukę” i łączenie z nią utworu mogłoby na
dłuższą metę kompozytorowi zaszkodzić...
Poza tym, że dużo tu nieprawdy, komentarz w ogóle nosił w
moim odczuciu znamiona negatywnie pojętego asekurantyzmu zaprawionego sporą
dawną aury niezdrowej sensacji.
W kontekście świeżego tematu Wyspiańskiego i jego możliwych
zainteresowań pismami Edouarda Schure, przypomina mi się niefortunny wątek u Z.
Kępińskiego, że będąc w Paryżu razem z Mehofferem wyprowadził się artysta z
wynajmowanej wspólnie pracowni, by móc w spokoju studiować teozoficzne teksty. Inaczej
bowiem wieść o tych podejrzanych lekturach mogła za pośrednictwem kolegi dotrzeć
do Krakowa i – uwaga, znowu – Wyspiańskiemu zaszkodzić.* Że szacowny Profesor
mógł w ogóle wpaść na taki pomysł, zawdzięczać należy jedynie katastrofalnemu poziomowi
uświadomienia polskiego narodu w przedmiotach, nazwijmy je tak, nieoczywistych.
Dotyczyło to najwyraźniej nie tylko tzw. typów Dulskich i im podobnych, ale także
światłych elit tego społeczeństwa – i jak się okazuje – dotyczy niestety wielu do
tej pory.
Nakręciłam się aż ze złości, bo dlaczego niby nie można po
prostu przyjąć egzystencji u innych odmiennych poglądów, powiedzmy nawet „poszukujących”?
Trzeba koniecznie widzieć i oceniać wszystko przez swój pryzmat, a samemu być
albo ortodoksem albo materialistą? Szczególnie jaskrawy okazało się ten problem
na tle postawy Brytyjczyków. Koncert poprzedzał bowiem także krótki fragment
wywiadu z dyrygentem, Edwardem Gardenerem. On również mówił o inspiracji kompozytora
astrologią, tyle że bardzo naturalnie, a także o tym, że sam zna ten utwór od
dziecka. Zestawił go w koncercie z Lutosławskim, bo chciał wyrwać dzieło z
brytyjskiego kontekstu (gdzie najwyraźniej funkcjonuje z powodzeniem) oraz
sprawić, by zostało usłyszane inaczej, przez pryzmat poprzedniego. Zapytany o kwestie
religijności – dalej oczywiście swobodnie – odpowiedział, że Holst miał z tym
faktycznie pewien problem, jednak w utworze bezsprzecznie odczuwalny jest silny
element duchowy...
I jak, można? Najwyraźniej tak.
PS. Na widowni Royal Albert Hall szaleństwo :)
* Z. Kępiński, Wyspiański, Wwa 1984, s. 22. Zwracam przy
okazji uwagę, że i Mehoffer w temacie ezoteryki bezgrzeszny nie był.