opis


środa, 23 lipca 2014

Fałdowanie

Olsztyn cd. Wystawa młodzieży artystycznej podłączona do wspomnianej ostatnio konferencji, z "pokazem mody", tj. struktur wizualnych w przestrzennym działaniu. Niezrozumiana totalnie przez naukowców od człowieka i sztuki, a w przeciwieństwie do konferencji bardzo ciekawa.


Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie mogła się o coś zahaczyć. Po pierwsze jak zwykle motywy prac w opisach artystów (bo z tym mamy do czynienia, na żaden komentarz kuratorski nie natrafiłam, a wernisaż też mnie jakoś nie oświecił) różnią się nieco od tego co ja w tych pracach widzę. Pomijając już fakt, że hasła-wytrychy typu "dyskurs posthumanistyczny", nawet użyte w dobrej wierze, niewiele mówią i mogą raczej budzić u widzów podejrzliwość, to po raz kolejny zastanawiający jest brak werbalizacji głębszych i dalszych skojarzeń w odniesieniu do owych w większości abstrakcyjnych motywów. Dominują koła/kręgi - jako forma i jako motyw czasem też (wszechświat, słońce itp.). W okręgu zdarza się nawet spirala (rozwój). Wszystko zrobione z materiałów równie znamiennych, choć nie bez współczesnych, "popowych" inspiracji (czemu nie). Jak nie kryształy tudzież udające je nieco szkło (struktura wewnętrzna jak wiadomo bezładna, czyli niekrystaliczna, kosmos-chaos), to węgiel, cegła (glina), gałęzie i kości. Mówię zwłaszcza o dwu dziewczętach, niestety brak szczegółowych danych uniemożliwia mi przypisanie nazwisk do prac. Wyjątek stanowi Izabela Siembida, której dzieła szczególnie przyciągają uwagę. Artystka ta sama podkreśla materiał, w tryptyku Twórca - niszczyciel badając relacje w czasie pomiędzy cywilizacją a naturą oraz stopniowe pochłanianie tej drugiej przez wytwory człowieka; w pracach okrągłych - w podobnych dukcie - tematem ma być związek człowieka ze zwierzętami.




Te drugie - przez swoją idealną okrągłą formę oraz ornamentalną strukturę mandali wciągającą do nieskończoności zyskują szczególny kosmiczny wydźwięk, który dotyczy nie tylko przestrzeni, ale i czasu egzystencji naszego świata. Sugerowana tu ewolucja organizmów, której owocem jest człowiek przypominać ma o perspektywie wykraczającej znacznie ponad doraźny horyzont ludzkiej wyobraźni i znów - o współzależności ludzi z przyrodą, nie tylko żywą, ale i nieożywioną. Węgiel użyty w jednej z prac powstał (jak człowiek w procesie ewolucji) w wyniku długiej przemiany minerałów z roślin we wnętrzu ziemi. Kojarzy się to natychmiast z założeniami i postulatami alchemii, a kolejnym etapem takiego rozumowania są prace skomponowane z kryształów (Daggi Feldmann?) - sztucznych, stworzonych przez człowieka, ale tym bardziej wpisujących się w antropocentrycznie spostrzegany rozwój. Idealna wręcz inspiracja teoriami Rudolfa Steinera - niestety zapewne nieznanymi artystkom...

Wszystkie fot. Zen


wtorek, 22 lipca 2014

Dzisiejszy humanizm

Powidok lubelskiej Nocy Muzeów 2014 i pewnej konferencji naukowej w Olsztynie na tle obecnej społecznej dyskusji. W Galerii Gardzienice trafiłam na zadziwiająco ciekawą wystawę: Człowiek: ciało - umysł - egzystencja. Tytuł cokolwiek rozmyty i mało konkretny i choć wyjaśnia go tekst informacji ukryty pod linkiem, to sam w sobie jak dla mnie niewiele mówił. Prace za to - przynajmniej niektóre - mówiły o zjawisku, które zauważyć da się powoli wszędzie, a które mnie osobiście bardzo raduje. O duchowości. Stąd też rezerwa wobec tytułu, bo prezentacja w całości była zdecydowanie za mała, by zmieścić w niej przegląd reprezentatywnych w jakiś sposób dzisiejszych wizji lubelskiej artystycznej młodzieży na temat kondycji człowieka. A że znalazły się na niej rzeczy dość różnorodne, to zdecydowano o pójściu w tzw. rozkrok koncepcyjny, który niestety trudno w tej formie pochwalić. Zwłaszcza dlatego, że - abstrahując od samego wyboru, bo nie wiem jakie były tu możliwości - wspólny mianownik tego co pokazano znalazłby się bliżej (i widzą go też kuratorki). Wspólny przynajmniej w sensie tematu, do jakiego ów człowiek wyłaniający się z prac się odnosi. A odnosi się on bynajmniej nie do kojarzącego się materialistycznie, przyziemnie zmysłowo ciała, ani też do suchego w racjonalizmie umysłu. Do egzystencji za to jak najbardziej, cóż jednak miałoby to oznaczać? Zapewne ów brakujący element, trzecią "stronę" istnienia, a jednocześnie aspekt kluczowy i wszystkie inne strony skupiający. To wg mnie jest też wspaniałym przekazem tej wystawy - ukrytym nie wiem z jakiej przyczyny, niestety. Jeśli z obawy o neutralność czy trzeźwość spojrzenia tzw. profesjonalistów, to wyobrażenia leżące u podstaw tych obaw uważam za z gruntu błędne oraz wybitnie społecznie szkodliwe.

Ignacy Oboz, Krypta, Wielka Sobota, Światło katedry, fot. Zen

I tu wypada przejść do drugiej kwestii - konferencji. Tytuł tejże miał z tytułem wystawy co nieco wspólnego, brzmiał bowiem: Człowiek - sztuka - edukacja. Co ciekawe z pięciu zaproponowanych przez organizatorów sekcji tematycznych największą popularnością cieszyła się sztuka w przestrzeni publicznej i - sztuka i sacrum. W tej pierwszej pojawiły się też nota bene elementy wzbudzonej na nowo dyskusji o obrazie uczuć religijnych. Daje nam to powód do uznania kwestii duchowości (szeroko pojętej) za dominujący temat refleksji o człowieku i w tym gronie, i przy tej okazji. Z powodu dotkliwych różnic światopoglądowych z najbardziej aktywną frakcją "sakralnych" nie wchodzę tu w szczegóły odbytej dyskusji. Co jednak należałoby podkreślić, to - wbrew temu, co twierdzą najgłośniejsze ostatnio, a jakoby prześladowane w swych uczuciach religijnych grupy - obecne tendencje w refleksji nad człowieczeństwem i człowiekiem bynajmniej nie zamierzają niszczyć transcendencji i nie eliminują takich kwestii jak duchowość, sacrum, religijność. Wręcz przeciwnie ewidentny jest renesans tych zagadnień i to w zadziwiająco różnorodnym ich sensie. Dlatego właśnie bywa to "religijność", a niekoniecznie "religia" rozumiana jako zbiór skodyfikowanych dogmatów, rytuałów i, co najważniejsze, schematów myślowych z rodzaju teorii powszechnego spisku. Religijność jako postawa i stan psychiczny, a nawet stan umysłu, lecz nie w znaczeniu popularnych na nowo "opium dla mas" czy "betonu". Lepiej może określić tę religijność jako stan duchowy, tylko co to znaczy w kraju, gdzie w kontekście sztuki, narzędzia idealnego i powołanego do eksploracji i ekspresji takich stanów rzadko kto z komentujących odważa się na odwołania wprost do tej sfery i gdzie nawet na humanistycznej konferencji naukowej nie można mówić o duchowości aktywnej, poszukującej, o cesze tkwiącej de facto immanentnie w naturze człowieka?

Marcin Proczek, Most; Agnieszka Oziomek, Materia, fot. Zen

Jaki z tego wniosek? Ezoteryczny. Jest coraz lepiej i coraz gorzej zarazem. "Duchowość globalna" umożliwia coraz większej części ludzkości wewnętrzny rozwój, ale wywołuje też w pozbawionych nagle sprawczej mocy i dramatycznie kurczących się środowiskach syndrom "oblężonej twierdzy". A to oznacza desperację i terroryzm, któremu niestety ulegają ci spełnieni, uświadomieni, tolerancyjni i pacyfistycznie nastawieni "rozwinięci". Wbrew bowiem krzykom "obrażonych" to owi rzekomo "obrażający" są w autentycznym niebezpieczeństwie. Przekładając to na stosunki polityczne - niezależnie od uczuć czy interesów, dla dobra całego świata Zachód nie powinien być zbyt pobłażliwy dla grup czy jednostek zbójeckich. A kuratorzy i komentatorzy sztuki powinni również dla ogólnego pożytku bronić ze wszech sił pluralizmu i wolności tejże oraz podkreślać afirmatywnie pojmowany humanizm interpretacji niezależnie od narzucanych przez kogokolwiek "standardów" czy po prostu podziałów. I powinni śmiało mówić/pisać co myślą.

Katarzyna Pastuszek, Bezkres, fot. Zen

poniedziałek, 21 lipca 2014

Landarty

4 Landart Festiwal, ach ach. Wrażenia świeżo po wycieczce do Zwierzyńca i niedzielnym doznawaniu sztuki w upale. Przeżycia zapewniają w Roztoczańskim Parku Narodowym nie tylko dzieła, ale też mocno bezczelne owady drapieżne. Te drugie są nawet bardziej trwałe. Czego się jednak nie robi dla choćby chwili kontaktu z transcendencją. Niestety wena pisarska ostatnio szwankuje, będą więc wynurzenia szczególnie mętne oraz liczniejsze nieco zdjęcia dla równowagi.

Bolesław Stelmach, Rozmowa (aka oswajanie drzewa), fot. Stan

Jak zwykle ze sztuką, foty oddają ułamek wrażenia, zwłaszcza amatorskie i zwłaszcza w tym przypadku - bez kontekstu, bez przestrzeni, bez powietrza, bez aury. Fascynacja landartem miewa przy tym sporo do czynienia z kontekstowością właśnie i wielozmysłowym doznaniem - macaniem, co zawsze powinno się praktykować, wdychaniem, wchłanianiem, przenikaniem. Pokonywanie kilometrów w nie zawsze komfortowych warunkach przyrodniczych sprzyja akurat w tym przypadku i choć powinnam ponarzekać na informację organizacyjno-praktyczną, to ostatecznie pohamuję nieco me zapędy. Wspomnę ledwie dla porządku, że a) biedni śmiałkowie, co nie znają okolicy i nie są w stanie wyobrazić sobie układu instalacji i odległości dzielących je od najbliższych dostępnych parkingów; b) pani w ośrodku Parku, który ma być też punktem informacji turystycznej jeszcze co prawda dysponowała mapkami, nie potrafiła jednak powiedzieć nic prócz tego, że należy nabyć bilet wstępu; c) pan "parkowy" przy szlabanie - równie mało, co gorsza miejscowi stanowili założone tzw. deski ostatniego ratunku wobec niemożliwości dokładnego przewidzenia sytuacji przestrzennej metodą zdalną przez internet; w końcu d) - dostanie się na miejsce środkami transportu publicznego - z Lublina, oraz powrót w tym samym dniu - również bynajmniej proste nie jest; wszystko to razem i wiele innych spraw niewymienionych powoduje, że samodzielna i niezmotoryzowana wycieczka na landart, gatunek sztuki z zasady dziki i elitarny również z survivalowych względów, okazuje się być wyczynem godnym desperata).

Jarosław Lustych, Axis mundi, fot. Zen

Przechodząc wszak in medias res, wyprawa owa warta jest zachodu. Temat całości - drzewo - wydawać się może niewinny, lecz wobec takich tytułów jak Axis mundi, Nieskończoność czy Procesja zastanawia się człowiek na ile w istocie landartu tkwi paradoksalnie relacja z czymś daleko nad ziemię wykraczającym. Nazwałabym to nawet kosmoartem, w sensie znacznie szerszym niż sam nurt, gdyby nie tradycja bajkopisarzy o sztuce, lubiących szczególnie nurty i wiry chwilowe rozdrabniać i komplikować. Weźmy taką drzewną Axis mundi - oczywisty motyw kosmologiczno-religioznawczy, nieskończoność - komentarz filozoficzny chyba zbędny, najlepszą nieskończonością wszak jest wszechświat, a krążki pnia ustawione w okrąg jakoś nieodparcie kojarzą mi się z modelem (nieskończonego w czasie) ruchu po orbicie jakiegoś niebieskiego obiektu, dalej Rozmowa małego księcia (nawiązanie wymowne acz mały minus z powodu jego banalności) na małej planecie z baobabem czy słynny skądinąd landart na lotnisku, forma klasyczna gatunku - przecież nie przeznaczony do oglądania z pozycji zjadacza ziemi.


Laura Bistrakova / Iveta Heinacke, Time Surface, fot. Zen

Katarzyna Szczypior, Nieskończoność, fot. Zen

Temat czasu - Chronos-Saturn - wymiar, względność, rozciągliwość, miejsce w czasie (Time surface) to znów astrofizyka (i nie będziemy tu sięgać po "modne bzdury"), a Tomografia drzewa - przekrój słojów - to czas skali makro, życie wszechświata, ujęty w pojedynczej żyjącej na ziemi formie. W dodatku bez promieni X nie ma prześwietlenia, bez słońca nie ma cienia rzucanego na ściółkę, nie ma magicznej gry w "pojawiam się i znikam", nie ma relacji mikro- i makrokosmosu, ich wzajemnego się warunkowania.
Jeszcze dwie rzeczy zwróciły mą uwagę - tym razem z ludzkich względów. Jedna to Karin van der Molen przez skojarzenie z domami albo całymi wsiami w Bieszczadach, po których jedynym śladem bywają zdziczałe jak tu pośród nicości jabłonki. Nie bardzo kojarzę sens tytułu pracy, ale ten kokon, ta organiczna obślizgła forma, "obcy" co wpełza na wóz powodując zatrzymanie egzystencji szalenie mnie niepokoi. Druga natomiast - Procesja - przez archaiczność odwołań. Dawniejsze rytuały żałobne same z siebie mają już w swej prostocie taki ładunek duchowości, że w naszym powierzchownym świecie lansu doprawdy głupio mi się o tym wypowiadać.

Mirosław Maszlanko, Tomografia drzewa, fot. Zen

Karin van der Molen, Listen, fot. Zen

Jarosław Koziara, Procesja, fot. Zen 



wtorek, 27 maja 2014

Street art Taranto

Street art w Tarencie (Włochy, samo południe, niegdyś ponoć najpiękniejsze miasto Magna Graecia, o czym świadczy niezbicie wspaniałe lokalne Muzeum Archeologiczne) jest - jak sądzę, może błędnie - dla miłośników tego gatunku fenomenem raczej znanym. Zajmując się jednak wszystkim innym tylko nie street artem, trzeba czasem pojechać dość daleko, żeby znienacka zainteresować się tego typu dziełami - bytującymi wszak ciągle jeszcze z upodobaniem na marginesie. Otóż na "starówce", a lepiej powiedziawszy w dawnym sercu tego dziwnego skądinąd miasta (na zrujnowanej wyspie będącej obrazem totalnej nędzy i rozpaczy) natrafić można na bardzo konsekwentną uliczną twórczość, szalenie ciekawą też z racji swego kontekstu. Komentarz głębszy warstwy wizualnej nastąpi po lepszym jej przetrawieniu, tymczasem zamieszczam surowy materiał. Pierwsze skojarzenia miałam humanistyczno-społeczno-krytyczne, ale to nie zwyczajny street art, i formalnie, i treściowo. Wobec koloru, abstrakcji i geometrii przedstawień intuicja ciągnie mnie coraz bardziej ku interpretacjom bliższym indywidualizmowi i alchemii.
Apel do potencjalnych zorientowanych, o ile tacy w ogóle istnieją - bo w necie na razie niczego na ten temat nie znalazłam: kim jest artista?




[Mało widać, ale tu także jest aurum]
[Wszystkie fot. Zen, maj 2014]

PS. Mam tego jeszcze trochę...


Retro: Marina

Sztuka i medytacja. Z tej okazji, a także zakupienia aktualnego katalogu wystawy Kunst und Alchemie, o którym pewnie jeszcze będzie, odsłona Aurum #2, czyli krótka retrospekcja dot. Mariny Abramović i jej Portretu w złotej masce (video, 30'05 min., 2010) - tu fragment, niestety w dziwnej pozycji - widzianego w Galerii Belvedere w Wiedniu "pomiędzy windą a klatką schodową" i w odległym towarzystwie raczej nieciekawej sztuki XIX wieku. Zresztą nie pamiętam dokładnie czego, bo utkwiły mi w głowie tylko drgające płatki złota i jej nieruchome oczy, dla których stałam na tej klatce dobry kwadrans. Chociaż czas naglił i chociaż miałam cośtam jeszcze koniecznie obejrzeć. Wyszłam zresztą właśnie z otrąbionej wszem i wobec jubileuszowej retrospektywy Klimta (to był październik 2012), głównego powodu wizyty w Belvederze - instytucji normalnie niezbyt wysoko przeze mnie cenionej. I tak słynny Klimt z całym swoim złotem pozostał notatką kronikarską, a Marina - fascynacją jakich mało, którą należy rozpowszechnić w Polsce na poważnie. Zbieram literaturę i śledzę.


Marina A., kadr z video, do znalezienia także jako Golden mask, 2009, odbitka barwna,  
132 x 132 cm, Sean Kelly Gallery NY (fot. ze strony galerii, przyciemniona)


Marina A. dla kanału Sundance: w cyklu Iconoclasts (fot. z sieci)



środa, 7 maja 2014

Mucha

Poszukując ujęcia staroegipskiego zodiaku z Dendery wpadłam właśnie na jedną astrologiczną ilustrację Muchy (w nawiązaniu do krakowskiej wystawy, zob. post niżej), a za nią na ciekawy i wart obserwacji blog, http://astrologyandart.wordpress.com/. Ilustrację przeklejam




Swego czasu, nie pomnę już kiedy i gdzie, bo bardzo dawno i zanim zajęłam się w ogóle tymi rzeczami, zadziwił mnie wystawiony jakby znienacka i niekoniecznie pasujący do kontekstu cykl Muchy - ezoteryczna wizualizacja "Ojcze nasz". Na całe szczęście w sieci udało się to odnaleźć:
Nota bene kolejne ciekawe internetowe źródło.


wtorek, 6 maja 2014

Ossessione simbolica

Prześladuje mnie (pozytywnie) szaleństwo rekonstrukcji wystaw sprzed stu lat, a zwłaszcza tryumfalny powrót ekspresjonizmów, symbolizmów - ezoteryzmów oczywiście też. I otóż po wszystkich raczej mało zaskakujących wystawach okołoniemieckich, gdzie temat ten jest niemal stale obecny, w gazetce samolotowej Air Dolomiti czytam niespodziewanie o: Ossessione nordica. Böcklin, Klimt, Munch e la pittura italiana (Rovigo, Palazzo Roverella, 22 luty – 22 czerwca 2014).



Giulio Aristide Sartorio, La lettura o Catullo e Clodia
Fot. za Spazio Italia, April-May 2014, No 113, s. 32

Nie uda mi się na pewno wystawy zobaczyć, a z włoskim jestem na bakier, więc i opis wystawy niewiele mi mówi (http://www.mostraossessionenordica.it/), cytuje więc w skrócie za tekstem angielskim w magazynie, że chodzi o przemożne wpływy, jakie na malarstwo włoskie ok. 1900 wywarły pierwsze edycje weneckiego Biennale zdominowane przez Skandynawów, Bałtów, Szkotów i ogólnie malarstwo austriacko-niemieckie. Brak mi tu trochę Rosjan oraz szerzej pojętej angielszczyzny (klimaty akademicko-prerafaelickie rzucają się w oczy w reprodukowanym obrazie Giulio Aristide Sartorio - ale może to recepcja pośrednia, trudno stwierdzić nie znając szczegółów). Swoją drogą ciekawe też co ze Szwajcarią (choćby Segantini, Hodler, Vallotton), której dorobek mógł bardziej naturalnie przez kanton Ticino (Monte Verita) i kontakty z Piemontem infiltrować Włochy.. Taki Cesare Laurenti - wypisz wymaluj, do tego porównaj Petersburg i naszych szkolonych tam malarzy!
Ale może to właśnie sprawa egzotyki i tej obcej, a fascynującej nagle dla Południowców dekadenckiej zmysłowości spod znaku księżyca - zimnej i ciemnej, bliższej śmierci i antymaterializmowi niż radosnej fizjologii miłości czy pogodnemu lenistwu w spiekocie słońca. Bo jak tu nie zastanawiać się ciężko skąd w apulijskiej Barletcie cała kolekcja lokalnych artystów, których wystawione w tamtejszym zamku obrazy można śmiało stawiać w szeregu z jakimikolwiek "prowincjonalnymi" malarzami europejskimi tego czasu. Piszę prowincjonalnymi, ale nie w sensie wartościującym, bo rzecz nie jest w (różnej) jakości tych dzieł tworzonych z daleka od kulturalnych stolic, a w estetyce, tematach, w tak ulubionym dla komentatorów tego czasu nastroju. Naprawdę łatwo stwierdzić po muzealnych ekspozycjach, że powtarzają się one w Niemczech i w Polsce, i na Litwie, i w Chorwacji - i we Włoszech. I pewnie gdzieś indziej też, poobserwuję to jeszcze kolekcjonując dalsze wystawiennicze wrażenia.
Bo - i tutaj nowa niespodzianka właśnie dziś otwierana, a czynna do 7 września - w krakowskim MCK będzie do zobaczenia symbolizm kolejny, Władcy snów. Symbolizm na ziemiach czeskich 1880–1914 (http://www.mck.krakow.pl/exhibitionPage/o-wystawie-21). Nie przegapić. Zapamiętać.
Szkoda, że chyba niemożliwa byłaby wielka wystawa właśnie takich prowincjonalnych, może drugo-, trzeciorzędnych malarzy przełomu XIX i XX wieku z całej Europy. Wyszłoby jak spójny był to okres i jak absurdalna jest obsesja mówienia - na pewno przy symbolizmie - o jakiejś szczególnej odrębności narodowej gdziekolwiek.