opis


wtorek, 29 października 2013

O duchowości w Lublinie

Niniejszym przyznaję się publicznie - jestem zagorzałą i nieprzejednaną (!) fanką wykładów dra Marcina Pastwy z KUL. Pierwszy był Cy Twombly chyba ze dwa, a może i trzy lata temu, w cyklu współtworzonym (do tej pory) m.in. przez kulowski IHS i lubelską Zachętę. Miałam wtedy Zachętę po drodze z pracy i po pracy, a poza tym, w perspektywie spędzenia paru lat więcej niż planowałam na wschodzie, chciałam na własnej skórze i neutralnym gruncie doświadczyć co mnie minęło w efekcie niestudiowania historii sztuki na KUL. Więc poszłam. I się zachwyciłam - bo akurat świeżo miałam okazję odwiedzić tę samą co prelegent wystawę Twombly'ego w wiedeńskim MUMOKu - chociaż zachwyt mój długo pozostawał w ukryciu. Ale w ostatnim czasie dr Pastwa uaktywnił się szczególnie, serwując lubelskiej szerokiej publiczności dwa wystąpienia niemalże na raz. Najpierw w Labiryncie własną interpretację Beltingowskiej antropologii obrazu przeciekawie wymieszaną z refleksjami nt. filmu G. Tornatore The best offer / pl. Koneser, a potem  popularyzatorski "wykład dla wtajemniczonych" w Zachęcie o Franzu Marcu właśnie. Będąc akurat na miejscu, nie mogłam tego przepuścić. O Beltingu nie będę zabierać głosu, bo byłoby tego trochę za dużo i może za marudnie, a wobec prywatnych miłości należy bezwzględnie zachować publiczną lojalność. Mimo lekkiego spadku formy, odnotowuję tylko po raz kolejny fakt absolutnej zgodności tematów i zainteresowań referenta z moimi. Za to Marc był wręcz jak dla mnie osobiście skrojony i jakże cieszyło me uszy, gdy z tego - jak się wydaje (i czemu?) - źródła pozytywistycznej nauki o sztuce, wychodzi facet, który nie boi się, choćby hasłowo, ale dobitnie, mówić o rzeczach niemierzalnych empirycznie, o inspiracjach niewygodnych dla tradycyjnego pojęcia duchowości w wydaniu katolickim, wymienia lekką ręką Novalisa i jego alchemię, a kontekst teozofii Bławatskiej i innych traktuje jak oczywistą oczywistość. A na dodatek (choć nieco przypadkowo, bo myślę, że tych obrazków więcej tam było w zanadrzu), podsumowuje wszystko Beuysowskim martwym zającem.



W nawiązaniu do wykładu: jakże żywy błękitny koń w perspektywie zadniej,
dla historyków sztuki: C. D. Friedrichowskiej

Jeszcze życie ma sens, a polska historia sztuki nie zginęła, póki takie rzeczy możliwe są na końcu świata. Houk.

niedziela, 13 października 2013

Błękito-czerwienie

Nieco zmodyfikowane pojęcie przejmuję od Mirosławy Rocheckiej, której publikacja Tajemnice światła i koloru. Abstrakcja i sacrum wpadła mi właśnie do rąk (o dobrych parę lat za późno..). U niej brzmi ono "niebiesko-czerwienie", bardziej technicznie, a wobec symbolicznej roli koloru, który deklaruje artystka i autorka - za płytko.
Książka, a także praktyka artystyczna, jaka się z niej wyłania, jest dla mnie osobiście świetnym dowodem na kontynuację - i we współczesnym świecie - myśli malarzy-ezoteryków sprzed stu lat. Po raz pierwszy trafiłam tym samym na kogoś, kto w tak bezpośredni i śmiały sposób serwuje dziś publiczności manifest rodem z Kandynskiego O duchowości w sztuce, z elementami Farbenlehre Goethego i myśli teoretyków ikony. To konkretna i wcale przeze mnie nie nadinterpretowana wizualizacja transcendencji. Czy wszystkie obrazy Rocheckiej mają jednakową moc oddziaływania i jednakowo "artystycznie" dobrze radzą sobie z tematem - to inna sprawa. Ważne, że cel jest jasny, a eksperyment konsekwentny - i jego efekty często przemawiają.


Szukam Twojego Oblicza, 1996, fot. z publikacji z wszelkimi konsekwencjami wielokrotnej reprodukcji i subiektywną manipulacją cyfrową. Chętnie obejrzałabym coś na żywo.


W warstwie formalnej obrazów muszę wskazać - oprócz oczywistych nawiązań m.in. do Yves Kleina i Marka Rothki, co potwierdza również artystka - moje własne skojarzenia wizualne: to Mikołaj Konstatny Ciurlionis oraz - paradoksalnie - Hermann Nitsch. Ten ostatni bardziej jako postulat, więcej ekspresjonistycznej pasji na pewno zwiększyłoby siłę tych obrazów, stojąc zarazem w zgodzie z deklarowaną przez autorkę kontrastowością. Z publikowanych obrazów* można bowiem wyciągnąć wniosek statycznej nierównowagi. Uwznioślająca medytatywność błękitu zalewa całą przestrzeń jak powódź. Przygniata dynamiczne, pulsujące życie, jakby zawczasu zagłuszając, nie dopuszczając do głosu rozdzierającej tragedii czerwieni.
Alles in Allem, jest nadzieja, że dzięki takiej (bezsprzecznie chrześcijańskiej) twórczości, dobra sztuka współczesna, a niekoniecznie kościelna, znajdzie kiedyś i w Polsce, jak od dawna choćby w Austrii i Niemczech, drogę do kościołów i uznanie w oczach księży, a co za tym idzie dużo szersze grono widzów.

* oprócz książki także na stronie artystki

poniedziałek, 7 października 2013

Retro: Calatrava albo szybowanie

W nawiązaniu, skoro już sobie przypomniałam, kilka słów i obrazów z retrospektywy Santiago Calatravy w St. Petersburgu. Zdziwienie moje nie miało granic, gdy przebiegnąwszy przez Ermitaż przyciężkim truchtem muła pociągowego – wraz z zakładową wycieczką urzędników miejskich (tfu tfu, nigdy więcej) – wpadliśmy przy samym wyjściu w obłoczek szybujący prosto do nieba. Na całe szczęście rozpęd masy poczynił był w obłoczku pewne szkody, tak że biurokracja ubezpieczeniowa postawiła mu na czas jakiś skuteczną zaporę, a za to nieliczni zainteresowani, a niewinni, mogli wreszcie swobodnie podoznawać wzniosłości sztuki i posnuć się do woli po wystawie.
Ach, zachwyt doskonały ogarnia mnie na samą myśl o tym. Jakże życzyłabym sobie takich rozkoszy w Polsce, lub chociażby nieco bliżej w Europie (poprzednia i ponoć nie tak udana retrospektywa Calatravy miała miejsce w MoMA, a czy było coś później – nie wiem). Jedyny poważny brak, jaki mi doskwiera w odniesieniu, to niemożność nabycia katalogu (a raczej dotarcia do miejsca jego sprzedawania). Wobec kategorycznego zakazu fotografowania moje refleksje opierać się muszą na nader ułomnej pamięci własnej i materiałach sieciowych.*




The Quest for Movement, jak głosił podtytuł wystawy, kojarzyć się może niewłaściwie. Mnie przynajmniej źle się kojarzy, mechanistycznie, z tą wspomnianą już u góry rozpędzoną masą, czyniącą najczęściej szkody, z których albo nic pozytywnego, albo przypadkiem tylko coś wynika.
Ruch Calatravy to wzlot, to lekkość i kruchość pyłku, to doskonałość formalna i autentyczność płatka śniegu, to rytm natury układający się w ornament, to nieuchwytna energia życia, jego podstawowy składnik i elementarna zasada urządzenia wszechświata... 




Calatrava - nowe wcielenie Constantina Brancusi

Ekspresjonistyczni architekci byliby z niego dumni. 

 

Erich Mendelsohn

Jak stwierdzam, „u mnie“ w Innsbrucku semestr zimowy planowany jest pod znakiem architektury XX i nawet XXI wieku. A mnie tam nie ma. Za to w ramach drobnego pocieszenia zaserwowałam sobie przejazdem w Berlinie szybki przelot przez niedawno otwartą wystawę w Kulturforum: Drei Kontinente – sieben Länder. Werke von Erich Mendelsohn aus der Architektursammlung der Kunstbibliothek.
O Mendelsohnie, klasyku, pisać by można wiele, w kontekście zarówno tego tzw. (za Wolfgangiem Pehntem m.in.), architektonicznego ekspresjonizmu, jak i konkretnych realizacji, chociażby tych na ziemiach polskich. Post jest jednak wystawowy, więc w centrum stać będzie (odpowiednio nudna) relacja z konkretnej prezentacji. Wystawy architektów w ogóle są specyficzne, o ile nie uprawiają oni innych, bardziej kameralnych dziedzin sztuk plastycznych, choćby rzeźby (ach, przypomina mi się właśnie przepiękna wystawa Santiago Calatravy, którą widziałam – zupełnym przypadkiem – ub. lipca w Ermitażu*). Pokazuje się bowiem głównie ich bardziej lub mniej poetyckie (albo techniczne), wyraźne i dosłowne lub nie szkice, czasem modele budowli, czasem ich zdjęcia. 


Fabryka Krasnoje Snamja/Czerwona Flaga, Leningrad :), fot. z bloga artdone.wordpress.com

Mendelsohn szkicował swoiście, początkowo na maleńkich karteczkach, z dużym rozmachem, dynamiczne formy bliższe fantazyjnym formom lub żywym organizmom (jak u Hermanna Finsterlina) niż tworom inżynierii. Trudno wyobrazić je sobie przełożone na budynki. Kunstbibliothek posiada, jak się okazuje, pokaźny zbiór szkiców, a także listów architekta, który akurat jest opracowywany. Stąd i ta prezentacja, w oparciu również o zbiory amerykańskie, bo jej bohater po wyjeździe z Berlina w 1933 oraz krótkich pobytach w Palestynie i Anglii, trafił ostatecznie, jak wielu jego kolegów po fachu, w tym byłych współpracowników (chociażby Gropius i Mies van der Rohe), do Stanów Zjednoczonych. Oglądamy zatem przekrój projektów Mendelsohna podzielonych chronologicznie wg miejsc jego podróży i zamieszkania - począwszy od Niemiec, przez Oslo, Palestynę i ZSRR, Anglię, po Amerykę. Szkicom towarzyszą archiwalne zdjęcia zrealizowanych budynków i/albo modele, dzięki czemu można w ogóle wyobrazić sobie zamierzony efekt końcowy. Najbardziej znane i obecne w historii sztuki są oczywiście wczesne prace Mendelsohna, prezentowane w pojedynczych albo dwóch-trzech szkicach: obok słynnej wieży Einsteina w Poczdamie, także m. in. berliński kompleks mieszkalny Woga z kinem Universum, dziś Schaubühne, biurowce (Columbus) i domy handlowe: Schocken w Chemnitz, Stuttgarcie i Norymberdze, oraz Petersdorf we Wrocławiu, fabryki (Lückenwalde) i wille, wraz z własną willą architekta am Rupenhorn, gdzie dane mu było mieszkać przed emigracją zaledwie trzy lata. Te rodzaje budynków, a także wypracowane w nich rozwiązania, pozostają typowe dla całej twórczości architekta, uzupełniają je później szpitale (Haifa, San Francisco), bank (Jerozolima) i uniwersytet (Berkeley, gdzie wykładał), zaś wyłącznie w okresie amerykańskim – bardzo swobodne w planowaniu synagogi wraz z budynkami spotkań gminy (St. Louis, Dallas, Cleveland) oraz czerpiąca z ich motywów symbolicznych propozycja pomnika w NY dla zamordowanych Żydów Europy.


Willa Chaima Weizmanna, Rehovoth, 1934, fot. j.w.

Cała wystawa, powiedziałabym, nadaje się bardziej dla fascynata czy specjalisty, niż dla tzw. zwykłego widza. Jest mała i bynajmniej nie spektakularna, a bez wstępnego rozeznania w temacie trudno wynieść z niej coś specjalnego. W zasadzie tylko dokumentalny film z udziałem żony Mendelsohna, Louise, wyświetlany przy wejściu i wyjściu zarazem, daje pewne punkty zaczepienia i ciekawe informacje zarazem. Wiolonczelistka z zawodu, Louise, podkreśla nie tylko rolę muzyki dla twórczości męża (wątek szalenie ważny dla abstrakcji i zbieżny z niedawno komentowanym Rothko), ale i form natury (tu znowu Obrist i jego inspiracja Kunstformen der Natur Ernsta Haeckla), które potrafił on w niewymuszony sposób przełożyć na proporcje budynków. Szkicował ponoć nawet w filharmonii podczas koncertów, a jego tzw. szkice muzyczne (kilka na wystawie) stylistyką bardzo bliskie są projektom konkretnym. Ponadto trzymał na biurku (jak później surrealiści i abstrakcjoniści, choćby Hans Arp i Henry Moore) kości, muszle i insekty, a jego kręte klatki schodowe przypominały spirale skamieniałych amonitów... Natura znajdowała wg niego zawsze formę optymalną, funkcjonalną i piękną, a organiczna jedność kosmosu, którą wyznawał, odbijała się w kabalistycznych związkach między ruchami odległych planet (niemalże musica mundana) a życiem na Ziemi.
Rytm tego życia, które teozoficzni artyści ukazywać zwykli w abstrakcji, oddaje zarówno fizycznie odczuwana klasyczna muzyka, jak i podziały fasad czy wnętrz budowli Mendelsohna, wyraźne, powtarzające się geometryczne formy, bryły, ciągi okien, loggie, ryzality. I choć w okresie późniejszym do jego projektów coraz częściej wchodzi zewnętrzna symbolika (kopuły, gwiazdy Dawida czy tablice Mojżeszowe), to nie tylko efekt ostateczny, ale i warianty ich rozwiązań formalnych, świadczą również o szczególnej wadze, jaką miała dla architekta – obok wykorzystania praktycznego – świadoma reżyseria światła jako nośnika wartości.
Na koniec, mimo wszystko, muszę jednak nieco pomarudzić, bo niedosyt, mój wierny przyjaciel, pozostaje. Przede wszystkim przytłacza monotonia wystawy. Powódź płaskiego papieru na ścianach rozbija na szczęście kilka przestrzennych modeli zwłaszcza późniejszych budynków. Nie wyobrażam sobie jednak mozolnego odcyfrowywania treści prezentowanych jeden obok drugiego kilkunastu listów do żony (nie mam pojęcia nawet czy i które z nich mogą być w jakiś sposób ważne). Chociaż architekt projektował też wyposażenie willi, w tym swojej, nie ma żadnego śladu po tych sprzętach. Jedyne, co można zobaczyć, to kilka archiwalnych zdjęć wnętrz domu Mendelsohnów, ozdobionego (ponoć) dziełami Amédée Ozenfanta, Ewalda Mataré i Maxa Pechsteina. Jasne, że specyfika zbiorów Kunstbibliothek ogranicza charakter wystawy, można by jednak innymi środkami, na przykład bardziej rozbudowaną narracją, urozmaicić nieco obraz życia i twórczości tego bezsprzecznie ciekawego architekta.


niedziela, 6 października 2013

Apokalipsa butów

Z cyklu lubelskie wernisaże, czwartek, 3.10. Zgodnie z diagnozą pewnej debiutującej wrocławskiej pisarki, której autobiograficzne postaci nie bywają już na wernisażach, odkąd zauważyły, że nie wynoszą z nich nic poza kieliszkami do wina, ja również przełamuję się do takich wizyt nader rzadko. Tym razem (głównie ze względów towarzyskich) była to ACK Chatka Żaka i oryginał jakich mało, Andrzej Dudek-Dürer, ponoć siódma (albo dziewiąta?) inkarnacja Dürera Albrechta. Fotograf i twórca filmów oraz buddysta i wegetarianin, który jednakże nie zrobił był na mnie szczególnie dobrego wrażenia, ani osobą, ani twórczością wystawianą. Po pierwsze nie znoszę infantylizmu ani narzucającej się dosłowności w sztuce, podobnie, a może nawet bardziej, nie znoszę też łopatologii w mówieniu o niej. Niezmierne boleści sprawia mi przy tym powtarzanie co dwa zdania w rozmowie z artystą i przez samego zainteresowanego zachwytów nad jego działalnością, osobowością tudzież ich obu metafizycznym i transcedentalnym, jak studnia bez dna głębokim wymiarem. W zasadzie wiele więcej nie zamierzam na ten temat pisać i wcale nie dlatego, że limit nadinterpretacji kilkakrotnie wyczerpała wspomniana rozmowa, ale po prostu z powodu nie zauważenia w oglądanych pracach interesujących mnie form ani treści.
Jedyne, co przyciągnęło moją uwagę, to wczesne przykłady z lat 70-tych (jak Autoukrzyżowanie z katalogu) albo ostatnie, jak kalejdoskopowy film Constantly changing i pochodzące z niego kadry, multiplikujące się motywy, ornamentalne prace podobne z jednej strony do zabaw Zofii Kulik, z drugiej do cyfrowych grafik Gilberta i George’a (por. koncept żywej rzeźby). 


Constantly changing III ver. II, fotografia, 2006, fot. z katalogu

Muzyka – artysta jest też kompozytorem, a nawet zbudował sitar – chwalona przez niektórych, w filmie ciekawa i pasująca, w innym kawałku wybranym przez Dudka – mętna i jednostajna. Może kawałek wybrano pechowo. Może też w innych okolicznościach przyrody inaczej odebrałabym to wszystko, tym razem zniechęciło mnie to jednak skutecznie do zgłębiania tematu (nawet projektów metafizyczno-telepatycznych Dudka). Nie będę się pastwić, bo nie ma to większego sensu. Jedno jest pewne, zgodnie z sugestią prowadzących dyskusję, spotkanie z tym artystą pozostanie zapewne w mojej pamięci. Niestety jako przykład natrętnych egzaltacji towarzyszących produkcjom mniej niż przeciętnym. 


sobota, 5 października 2013

Kompletne bzdury

Miałam najpierw nie pisać tego w ogóle, a potem dołączyć jako postscriptum do poprzedniego Zachętowego postu. Ale ze względu na lojalność wobec własnych fascynacji stanęło na tym, że nie tylko trzeba napisać, ale nawet poświęcić temu miejsce osobne (znaczący post nr 13). W ramach zawodu wystawą programowo "religijną" zboczyłam na absolutnie nie oetykietowany pokaz Nagrody Fundacji Deutsche Bank 2013 - Spojrzenia. Z prezentowannych tam młodych polskich twórców dla mnie osobiście ciekawy był tylko Piotr Bosacki (od razu przyznaję, że reszcie tendencyjnie poświęciłam zaledwie rzut oka). A i tak – jako wielbicielka jego dokonań od jego wizyty w Lublinie w kwietniu ub. roku* – odnotować muszę z żalem spadek formy. Otóż w ostatnim filmie, Rzeczy ostateczne, wbrew swej udatnej dotychczasowej konwencji demonicznego błazna, artysta zdecydowanie zbyt się zapętla, przez co fizyczno-filozoficzny początek opowieści staje się nieznośny. Maniera manierą (czy jak to inaczej nazwać, bo pojęcia „styl” wolę nie używać w ogóle), najgorsze, że nic już z tego nie wynika. Jakkolwiek wcześniejsze jego filmy były dowcipne i odkrywcze, to tym razem – a obejrzałam dwukrotnie i baaardzo przykro mi to stwierdzać – jest to już w dużej mierze niejasny bełkot, któremu nie pomaga także nader zredukowana i mało urozmaicona wizualność. Część druga filmu, gdzie – jak to u Bosackiego – z mechaniki przechodzimy do mistyki, wybitnie trudna jest chyba do zrozumienia bez znajomości chociażby wcześniejszej Szechiny. I choć tu odczuć się daje jeszcze ten absolutnie wspaniały w swojej swobodności klimat tajemnicy zaświatów, to wiele myśli autora się powtarza i w efekcie nie dość, że całość się nie klei i trudno przez nią przebrnąć, to jeszcze nie dowiadujemy się z niej nic, czego nie byłoby w poprzednich filmach.
Jednym słowem: Biada! A cytując znanego pisarza (typografia moja): Rozpacz z Powodu Utraty Furmanki.

W ramach ilustracji nieco krzywy kadr z filmu Kompletne bzdury przywłaszczony z gazetki Zachęty

In God we trust

Warszawa, Zachęta. Wystawa In God we trust ma w założeniu ukazać bogactwo i różnorodność krajobrazu wyznaniowego Stanów Zjednoczonych. Jest jednak tak niespójna, natrętna, irytująca i płytka, jak nasz obraz praktyk religijnych czy też okołoreligijnych za Oceanem. Pozwoliłam sobie przejść bez zbędnych wstępów od razu do rzeczy, bo - mimo opisów kuratorskich i materiałów prasowych - podstawowe pytanie, jakie po wizycie w Zachęcie mi nie tyle zostało, co się pojawiło, to: po co właściwie ta wystawa powstała?
Otóż równie prawdopodobne są dla mnie dwie odpowiedzi, raczej sobie przeciwstawne. Albo cel jej był badawczy (dla kuratorów), albo prezentacyjno-edukacyjny (dla widzów). Z punktu widzenia czytelnika komentarzy - raczej to drugie, z punktu widzenia "zwiedzacza" - raczej pierwsze. W żadnej z tych opcji nie byłoby nic złego, gdyby były raz i jasno określone oraz konsekwentnie zrealizowane (nie "siły na zamiary", ale "zamiar podług sił"). A tu odzywa się częsta choroba współczesnego kuratorstwa (bynajmniej nie tylko rodzimego), które chce upiec trzy i więcej pieczeni na jednym ogniu, nie ogarniając przy tym do końca działania piekarnika. W efekcie, jak i tym razem, odnosi się wrażenie, że miało być i poznawczo, i atrakcyjnie, intelektualnie i rozrywkowo, wyszło jednak krzykliwie, lecz przypadkowo, płasko i nudno, a siły i zamiar spotkały się znienacka pośrodku, co chcąc, nie chcąc spowodować musiało chaos.
Nie neguję przy tym bynajmniej idei wystawy - gdyby nie wydawała mi się ciekawa, po prostu bym na nią nie poszła. A jednak - jak to bywa nazbyt często - znowu musiałam się zawieść. I nie chodzi mi wcale o oczekiwanie gotowych rozwiązań i równo skrojonej propozycji do natychmiastowej konsumpcji. Nie mam generalnie problemu z projektami "in progress" i z założenia badawczymi, eksperymentalnymi. Zrozummy jednak dobrze eksperyment, a zwłaszcza wysilmy się nieco by dobrze wybrać moment i sposób jego prezentacji.

Fot. Zen

Dość wszakże teoretyzowania. Jest tak jak jest, pora zatem na przegląd faktów. Te - w formie zwłaszcza instalacji, wideo i fotografii - przedstawiają dominację w "religijnym pejzażu" Ameryki wysoce dziwnych z punktu widzenia Europejczyka, sekciarskich i hochsztaplerskich zjawisk łączących najczęściej quasireligijność z manipulacją i massmediami, polityką i gospodarką, popkulturą i rozrywką, w końcu biernością i jakimś sado-masochizmem, który - jakkolwiek wygląda to dziwnie - daje wyznawcom wszystkich tych "nurtów" (strach użyć konkretniejszego pojęcia) wg nich samych prawo do nie cierpiącej dyskusji krytyki i dyktowania zasad postępowania innym. O tych zjawiskach wiemy jednak i bez warszawskiej wystawy i należą one raczej do innego porządku opisu świata - antropologii, socjologii, w końcu publicystyki. Moje pierwsze wrażenie w Zachęcie było takie: mierny artystycznie wybór dokumentacji skrajnych i groteskowych zjawisk o tyle nieprzypadkowy, o ile mający ośmieszyć ludzi biorących udział w tych praktykach, raczej typowy "lewacki" cynizm pod przykrywką tzw. sztuki zaangażowanej. Zarazem - w nawiązaniu do niedawnej dyskusji na łamach prasy - kolejna próba prowokacji rodzimych środowisk fundamentalistycznych, w przeciwieństwie do lat 90-tych i słynnych skandali Nieznalskiej czy Cattelano, na kwestie sztuki już zobojętniałych. Może i taki faktycznie był cel tej wystawy, choć wolę jednak myśleć, że jeden z dwóch wyżej opisywanych... Przeciwna dosłowności w sztuce i przewagi treści nad formą (co wiąże się ściśle z publicystyką) osobiście nie akceptuję myśli o takim wyborze prac, który realizować miałby głównie polityczne cele. Dlatego też poszłam dalej, przedzierając sie przez całą masę szalenie męczących dzieł wtórnych, nudnych, przypadkowych, niepotrzebnie przerysowanych, nieprzemyślanych, itp. Na całe szczęście udało mi się trafić na kilka ciekawych i dobrych artystycznie rzeczy. Były to zarazem prace poważne w sensie szacunku i do tematu, i do widza (a tylko takie nadają się wg mnie na tę wystawę). Po pierwsze fotografie Davida LaChapelle, których na wystawie było nieproporcjonalnie dużo (tu koncepcyjny błąd, który może miał podnieść jakoś całości?) - ale z nich przede wszystkim cykl Ostatniej Wieczerzy, reszta znacznie mniej udana. Potem zwielokrotniona w lustrzanej niszy kolorowa mandala na przeciwko plastikowo różowego posągu Buddy siedzącego na "grającej szafie" (dwie osobne prace, obie jednakowoż o sporym potencjale transowo-medytacyjnym, a i zestawienie udane), w tym samym pomieszczeniu ściana wytapetowana wydrukowanymi w jakości wybitnie roboczej, czarno-białymi zdjęciami reklam i sloganów wspólnot religijnych, nierzadko komicznymi (o dziwo nie miało to znamion cynizmu a raczej nieszkodliwie dowcipnej składanki na ścianie pokoju inteligentnego nastolatka). W końcu Bill Viola, tu specjalista od światła, z dwoma pracami wideo z poczatku lat 2000 - jedna, Isolde's Ascension (The Shape of the Light in the Space After Death), w niemal Kleinowskim błękicie pod wodą, druga - też z wodą, co ciekawe, jako medium przejścia - przedstawiająca Przemienienie. Nie opisuję szczegółowo, niestety nie pamiętam też dokładnie wszystkich autorów i tytułów prac, bo generalnie ocenić je i stwierdzić w nich występowanie interesującego mnie aspektu można tylko "na żywo". Z zastrzeżeniami (głównie do zbyt manierystycznej i usztuczniającej estetyzacji) zwracam też uwagę na film o chłopcach z udziałem projektanta mody. W gruncie rzeczy, jeśli przyjąć w uproszczeniu (choćby za Johnem Deweyem, ale nie tylko) jakoby sztuka - czy sztuki - były najlepszym źródłem poznania tworzącej ją społeczności, to obraz Ameryki jest wysoce nieciekawy (uwzględniając ograniczenia wyboru niniejszej wystawy). I to od każdej strony, tak materialnej, jak i duchowej, obiektywnej i irracjonalnej. Chociaż znajdują się w tym morzu rzadko spotykane wartościowe krople. Generalnie - nihil novi. Pytania stawiane sztuce trzeba przy tym stawiać również jej kuratorom: Przypadkowe dokumentowanie zjawisk czy świadomy wybór w myśl określonej koncepcji? Obiektywizm czy tendencyjność? Ilość czy jakość? Odpowiedź nie musi być przesądzona, niechby jednak była konsekwentna.

Bill Viola, Isolde's Ascension, wideoinstalacja dźwiękowa (kadr), 2005, fot. Zen