opis


sobota, 5 października 2013

In God we trust

Warszawa, Zachęta. Wystawa In God we trust ma w założeniu ukazać bogactwo i różnorodność krajobrazu wyznaniowego Stanów Zjednoczonych. Jest jednak tak niespójna, natrętna, irytująca i płytka, jak nasz obraz praktyk religijnych czy też okołoreligijnych za Oceanem. Pozwoliłam sobie przejść bez zbędnych wstępów od razu do rzeczy, bo - mimo opisów kuratorskich i materiałów prasowych - podstawowe pytanie, jakie po wizycie w Zachęcie mi nie tyle zostało, co się pojawiło, to: po co właściwie ta wystawa powstała?
Otóż równie prawdopodobne są dla mnie dwie odpowiedzi, raczej sobie przeciwstawne. Albo cel jej był badawczy (dla kuratorów), albo prezentacyjno-edukacyjny (dla widzów). Z punktu widzenia czytelnika komentarzy - raczej to drugie, z punktu widzenia "zwiedzacza" - raczej pierwsze. W żadnej z tych opcji nie byłoby nic złego, gdyby były raz i jasno określone oraz konsekwentnie zrealizowane (nie "siły na zamiary", ale "zamiar podług sił"). A tu odzywa się częsta choroba współczesnego kuratorstwa (bynajmniej nie tylko rodzimego), które chce upiec trzy i więcej pieczeni na jednym ogniu, nie ogarniając przy tym do końca działania piekarnika. W efekcie, jak i tym razem, odnosi się wrażenie, że miało być i poznawczo, i atrakcyjnie, intelektualnie i rozrywkowo, wyszło jednak krzykliwie, lecz przypadkowo, płasko i nudno, a siły i zamiar spotkały się znienacka pośrodku, co chcąc, nie chcąc spowodować musiało chaos.
Nie neguję przy tym bynajmniej idei wystawy - gdyby nie wydawała mi się ciekawa, po prostu bym na nią nie poszła. A jednak - jak to bywa nazbyt często - znowu musiałam się zawieść. I nie chodzi mi wcale o oczekiwanie gotowych rozwiązań i równo skrojonej propozycji do natychmiastowej konsumpcji. Nie mam generalnie problemu z projektami "in progress" i z założenia badawczymi, eksperymentalnymi. Zrozummy jednak dobrze eksperyment, a zwłaszcza wysilmy się nieco by dobrze wybrać moment i sposób jego prezentacji.

Fot. Zen

Dość wszakże teoretyzowania. Jest tak jak jest, pora zatem na przegląd faktów. Te - w formie zwłaszcza instalacji, wideo i fotografii - przedstawiają dominację w "religijnym pejzażu" Ameryki wysoce dziwnych z punktu widzenia Europejczyka, sekciarskich i hochsztaplerskich zjawisk łączących najczęściej quasireligijność z manipulacją i massmediami, polityką i gospodarką, popkulturą i rozrywką, w końcu biernością i jakimś sado-masochizmem, który - jakkolwiek wygląda to dziwnie - daje wyznawcom wszystkich tych "nurtów" (strach użyć konkretniejszego pojęcia) wg nich samych prawo do nie cierpiącej dyskusji krytyki i dyktowania zasad postępowania innym. O tych zjawiskach wiemy jednak i bez warszawskiej wystawy i należą one raczej do innego porządku opisu świata - antropologii, socjologii, w końcu publicystyki. Moje pierwsze wrażenie w Zachęcie było takie: mierny artystycznie wybór dokumentacji skrajnych i groteskowych zjawisk o tyle nieprzypadkowy, o ile mający ośmieszyć ludzi biorących udział w tych praktykach, raczej typowy "lewacki" cynizm pod przykrywką tzw. sztuki zaangażowanej. Zarazem - w nawiązaniu do niedawnej dyskusji na łamach prasy - kolejna próba prowokacji rodzimych środowisk fundamentalistycznych, w przeciwieństwie do lat 90-tych i słynnych skandali Nieznalskiej czy Cattelano, na kwestie sztuki już zobojętniałych. Może i taki faktycznie był cel tej wystawy, choć wolę jednak myśleć, że jeden z dwóch wyżej opisywanych... Przeciwna dosłowności w sztuce i przewagi treści nad formą (co wiąże się ściśle z publicystyką) osobiście nie akceptuję myśli o takim wyborze prac, który realizować miałby głównie polityczne cele. Dlatego też poszłam dalej, przedzierając sie przez całą masę szalenie męczących dzieł wtórnych, nudnych, przypadkowych, niepotrzebnie przerysowanych, nieprzemyślanych, itp. Na całe szczęście udało mi się trafić na kilka ciekawych i dobrych artystycznie rzeczy. Były to zarazem prace poważne w sensie szacunku i do tematu, i do widza (a tylko takie nadają się wg mnie na tę wystawę). Po pierwsze fotografie Davida LaChapelle, których na wystawie było nieproporcjonalnie dużo (tu koncepcyjny błąd, który może miał podnieść jakoś całości?) - ale z nich przede wszystkim cykl Ostatniej Wieczerzy, reszta znacznie mniej udana. Potem zwielokrotniona w lustrzanej niszy kolorowa mandala na przeciwko plastikowo różowego posągu Buddy siedzącego na "grającej szafie" (dwie osobne prace, obie jednakowoż o sporym potencjale transowo-medytacyjnym, a i zestawienie udane), w tym samym pomieszczeniu ściana wytapetowana wydrukowanymi w jakości wybitnie roboczej, czarno-białymi zdjęciami reklam i sloganów wspólnot religijnych, nierzadko komicznymi (o dziwo nie miało to znamion cynizmu a raczej nieszkodliwie dowcipnej składanki na ścianie pokoju inteligentnego nastolatka). W końcu Bill Viola, tu specjalista od światła, z dwoma pracami wideo z poczatku lat 2000 - jedna, Isolde's Ascension (The Shape of the Light in the Space After Death), w niemal Kleinowskim błękicie pod wodą, druga - też z wodą, co ciekawe, jako medium przejścia - przedstawiająca Przemienienie. Nie opisuję szczegółowo, niestety nie pamiętam też dokładnie wszystkich autorów i tytułów prac, bo generalnie ocenić je i stwierdzić w nich występowanie interesującego mnie aspektu można tylko "na żywo". Z zastrzeżeniami (głównie do zbyt manierystycznej i usztuczniającej estetyzacji) zwracam też uwagę na film o chłopcach z udziałem projektanta mody. W gruncie rzeczy, jeśli przyjąć w uproszczeniu (choćby za Johnem Deweyem, ale nie tylko) jakoby sztuka - czy sztuki - były najlepszym źródłem poznania tworzącej ją społeczności, to obraz Ameryki jest wysoce nieciekawy (uwzględniając ograniczenia wyboru niniejszej wystawy). I to od każdej strony, tak materialnej, jak i duchowej, obiektywnej i irracjonalnej. Chociaż znajdują się w tym morzu rzadko spotykane wartościowe krople. Generalnie - nihil novi. Pytania stawiane sztuce trzeba przy tym stawiać również jej kuratorom: Przypadkowe dokumentowanie zjawisk czy świadomy wybór w myśl określonej koncepcji? Obiektywizm czy tendencyjność? Ilość czy jakość? Odpowiedź nie musi być przesądzona, niechby jednak była konsekwentna.

Bill Viola, Isolde's Ascension, wideoinstalacja dźwiękowa (kadr), 2005, fot. Zen

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz